Słowo „akceptacja” ma trzy znaczenia. Jeśli nie sprecyzujemy, w jakim znaczeniu go używamy, choćby poprzez podanie dodatkowych informacji, albo zastosowanie synonimu, nie skomunikujemy się ani ze sobą, ani z innymi ludźmi. Nieodzownym warunkiem skutecznej komunikacji bowiem jest przypisanie odpowiedniemu słowu, a  wychodząc poza barierę jednego języka – ciągowi liter alfabetu lub dźwięków, odpowiedniego znaczenia. Jak do Polaka mówimy „kot siedzi na dachu” to jest dla niego oczywiste i jasne, co chcemy przekazać, bo znaczenia słów „kot”, „siedzieć” i „dach” są w miarę jednoznaczne. Jak do Polaka mówimy „kocham cię”, to my możemy mieć na myśli to, że jesteśmy gotowe być jego życiową partnerką”, a on może uznać, że jesteśmy gotowe na seks z nim.

Jakie więc są te trzy znaczenia słowa „akceptacja”?

Pierwsze to „zgoda”, czyli aprobata, uznanie, że coś jest w porządku (czyli OK), że nie mamy żadnych uwag i niczego nie chcemy zmieniać. Jak mówimy „akceptuję warunki tej umowy”, to mamy na myśli, że się z nią zgadzamy i możemy ją podpisać. Niczego już nie potrzebujemy negocjować, uzgadniać z drugą stroną, czy też walczyć o uznanie przez kogoś naszych warunków.

Drugie to „pogodzenie się”, czyli przystosowanie, przyzwyczajenie, adaptacja, oswojenie się z myślą o czymś, ostateczne uznanie, że czegoś nie da się zmienić. Pogodzenie się jest ostatnim etapem żałoby po jakiejś stracie. Gdy mówimy „wreszcie pogodził się z tym, że ona się z nim rozstała”, chcemy przekazać, że przestał chodzić przygnębiony, albo wściekły na cały świat i uśmiech zagościł na jego twarzy.

Trzecie to, czyli „szacunek”, a ponieważ „szacunek” też ma kilka znaczeń, wyjaśniam, że nie chodzi o taki szacunek, który oznacza poważanie, respekt, czy uznanie za wartościowe, ale taki, który oznacza brak osądu. Osądu, czyli wartościowania. Przypominam, że osąd, to nie to samo, co ocena, przy ocenie po prostu nazywamy rzeczy po imieniu, przy osądzie dzielimy na dobre, godne uznania oraz złe, godne potępienia. Co bardzo ważne – akceptacja jako przyjęcie bez osądu NIE OZNACZA ZGODY. Możemy coś, kogoś szanować i absolutnie się z nim nie zgadzać. Możemy kogoś akceptować w znaczeniu braku osądu jego światopoglądu, czyli na przykład systemu wartości i omijać szerokim łukiem, czy nawet stosować agresję obronną, gdy nas atakuje. Przeciwieństwem akceptacji w tym znaczeniu jest pogarda.

A teraz odnieśmy to do określenia powtarzanego w tekstach zarówno naukowych, jak i popularnych, na blogach specjalistów w dziedzinie psychoterapii czy psychologii oraz blogach tych, którzy tymi dziedzinami się interesują – „zaakceptuj siebie taką, jaka jesteś”. Do czego mogą zachęcać autorzy tych tekstów? Jak my to możemy odebrać?

Po pierwsze możemy to odebrać w znaczeniu „zgódź się na taką, jaka jesteś”. Nawet jak wcześniej coś w sobie ci nie odpowiadało, uważałaś, że warto nad tym popracować, zmienić, to zaprzestań wysiłków. Jesteś OK taka, jaka jesteś. Na przykład z nadwagą, która jest szkodliwa dla twojego zdrowia, z nawykami żywieniowymi, które ją stale powiększają, z zachowaniami wobec ludzi, którzy przemieniły twój obszar relacji w pustynię. Stań się fanką ciałopozytywności rozumianej jako totalna zgoda na to, jakie to ciało jest, odpuść sobie diety i treningi na siłowni. Uznaj, że to z innymi jest coś nie tak, że nie chcą się do ciebie zbliżyć, obraź się na cały świat.

Kiedy to ma sens? Kiedy „akceptacja” w znaczeniu „zgody” może być dla nas służąca? Wtedy, gdy przez lata podchodziłyśmy do siebie (nie tylko ciała, ale i psychiki) z pozycji surowego Wewnętrzego Rodzica, który mówił w naszej głowie głosem „musisz”, „powinnaś” i zawstydził lub rugał, jak nam coś nie wyszło. Aby wyzwolić się spod presji surowego Wewnętrznego Rodzica, potrzebny jest bunt, ostra konfrontacja z nim, zrzucenie go z piedestału i uznanie tego, co mówi, za nic niewarte ględzenie. Potrzebne jest wejście w narcystyczny etap rozwojowy, kiedy to my jesteśmy OK, a wszyscy inni nie-OK. Aprobaty siebie takiej, jaką się jest czyli uznania, że nic nie „musimy”, niczego nie „powinnyśmy”, a poprzez zrzucenie z siebie ciężaru presji, poczucia ogromnej ulgi. Problem polega na tym, że na narcystycznym piedestale może być nam tak wygodnie, że nie będziemy chciały z niego zejść, a nie widzimy innej alternatywy niż przyjęcie z powrotem podporządkowanej postawy wobec surowego Wewnętrznego Rodzica, czego absolutnie nie chcemy.

O tym, że właśnie taką transformację – z fazy podporządkowania do fazy buntu i narcystycznej dominacji mają na myśli autorzy wielu tekstów, świadczy fakt, że pisząc o akceptacji używają określeń „zalety” i „wady”, „mocne” i „słabe” strony. Określeń wartościujących, osądzających, czyli takich, których używa surowy Wewnętrzny Rodzic i pod których presją byłyśmy do tej pory. Teraz, po akceptacji rozumianej jako zgoda, „wady” co prawda nie zniknęły, ale mamy je gdzieś, przestałyśmy się nimi przejmować. „Słabe” strony potrafimy wypisać w tabeli, do stworzenia której zaprosiła autorka poradnika o samoakceptacji, ale teraz mamy na nie zgodę. Odpowiada nam bycie „niegrzecznymi” dziewczynkami, bo choć nie idą one do nieba, to dla nas istotne jest to, że idą tam, gdzie chcą.

Określenie „zaakceptuj siebie taką, jaka jesteś” może być użyte, albo my możemy uważać, że zostało użyte w znaczeniu „pogódź się, że nic się nie da zrobić”. Nie jesteś w stanie wpłynąć na to, jaka jesteś po traumach dzieciństwa, czy tych, przeżytych w dorosłym życiu. Przeszłość cały czas będzie w tobie. Nie jesteś w stanie wpłynąć na swoje cechy charakteru, nawyki, uzależnienia, nie mówiąc już o cechach osobowości. Nie masz wpływu na swoje myśli (one same przychodzą), emocje (jesteś całkowicie przez nie zniewolona) oraz ciało (ono żyje własnym życiem). Z rezygnacją zaprzestań jakichkolwiek wysiłków w stronę dokonania zmiany, to nie ma najmniejszego sensu. W wielu przypadkach odbierane jest to w znaczeniu – pogódź się z tym, że jesteś nie-OK, czyli zachętę do przyjęcia pozycji podporządkowanej.

Kiedy to ma sens? Kiedy warto się pogodzić, bo to nam służy? Wtedy, gdy RZECZYWIŚCIE nie możemy czegoś zmienić. Nasze wysiłki nie mogą przynieść żadnego efektu, bo to, co chcemy zmienić jest poza sferą naszego wpływu. Nie zmienimy naszych uwarunkowań genetycznych i  wynikających z nich predyspozycji. Nie zmienimy naszego wzrostu ani liczby lat, które przeżyłyśmy. Nie zmienimy tego, co się stało w przeszłości. Nie przejmiemy całkowitej kontroli nad drugim człowiekiem, czy nad światem. Akceptacja w znaczeniu „pogodzenia się” może nam się przydać, aby nie kierować naszych wysiłków w niewłaściwą stronę i nie marnować tym samym naszej energii.

Jednak odnoszę wrażenie, że niektórzy autorzy tekstów o akceptacji zachęcając nas do akceptacji siebie takimi, jakie jesteśmy, gloryfikują pokorę, jako właściwy stan ducha, i to jeszcze taką pokorę, która uznaje, że wszystko tak naprawdę jest w rękach Boga Wszechmogącego. I to od jego łaski zależy, czy coś się w naszym życiu zmieni, czy nie. Wchodzimy tu na grunt filozoficzny, ale w istocie podstawowy do przyjęcia, jaką ścieżką rozwojową chcemy podążać. Czy ścieżką rozwoju w znaczeniu humanistycznym, którego kwintesencją jest samorealizacja, a uzyskujemy ją, gdy w pełni wykorzystamy tkwiący w nas potencjał? Czy też ścieżką rozwoju, która prowadzi do połączenia z Bogiem, zapewnia życie wieczne, jeśli tylko nie będziemy popełniać grzechów, które jednakowoż On jest władny odpuścić?

Jeśli słowo „akceptacja” zostało użyte w trzecim znaczeniu, to określenie „zaakceptuj siebie taką, jaka jesteś” zachęca nas przede wszystkim do rezygnacji z osądów. Czyli wartościowania, dzielenia na „dobre” i „złe”. Aby to zrobić, potrzebujemy wyrugować ze swojego słownika słowa wartościujące nas samych oraz innych ludzi, ich cechy, światopogląd, zachowania. Podziału na OK oraz nie-OK i zastanawiania się, czy to my jesteśmy OK, a inni są nie-OK, czy jest dokładnie na odwrót. W takim podejściu akceptacji – siebie i innych, tożsamym z szacunkiem (nie tym z patriarchalnego słownika, który oznacza poważanie, respekt), zarówno my jesteśmy OK, jak i inni są OK. Im bardziej udaje nam się zaakceptować siebie w znaczeniu rezygnacji z osądzania, tym bardziej udaje nam się unikać osądzania innych. Bo zaczynamy dostrzegać, że te wady, przywary, które widziałyśmy tylko w drugim człowieku, dotyczą także nas samych. Że mamy bardzo dużo cech narcystycznych, wykorzystujemy innych do własnych celów, chcemy ich zdominować, stosujemy agresywne zachowania, do utraty sił będziemy walczyć o to, że mamy rację, zarzucając nieustępliwość drugiej stronie. Akceptując siebie w znaczeniu rezygnacji z osądów mamy większą odwagę poznawania siebie i odkrywania tego, co do tej pory uznawałyśmy za wstydliwe dlatego, że naszym zdaniem odbierało wartość drugiemu człowiekowi. Na przykład uzależnienia. Choćby tego, które jest coraz częstsze wśród kobiet – od alkoholu. Albo uzależnienia od miłości, które z punktu widzenia jest dokładnie takim samym uzależnieniem jak alkoholizm.

Akceptacja siebie w  znaczeniu szacunku, unikania osądów, nie oznacza zgody. Gdy poznajemy siebie, zaczynamy dokonywać oceny, czy coś nam służy, czy też nie. Mamy już poszerzoną świadomość i dostrzegamy coraz więcej ciągów przyczynowo-skutkowych, dostrzegamy własne wybory, których kiedyś dokonałyśmy lub aktualnie dokonujemy i bierzemy za nie odpowiedzialność. A jednocześnie widzimy coraz większy zakres naszego wpływu na nasze myśli i przekonania, emocje i uczucia, szczęście, życie.  A widząc ten wpływ potrafimy wziąć za to wszystko odpowiedzialność. I wówczas – z pozycji wyboru, zaczynamy dokonywać różnych zmian. Wyboru, czyli nie dlatego, że tak same decydijemy, a nie dlatego, że „musimy”, czy „powinnyśmy”.

W sumie to, co się dzieje na psychoterapii, ma doprowadzić pacjenta/klienta do takiej właśnie akceptacji siebie. Bez osądu tego kim jest, co robi, jak wygląda jego życie, ale z gotowością do zmiany tego, co uzna za niesłużące mu. Przynajmniej ja tak rozumiem psychoterapię, a piszę to dlatego, bo wiem, że są psychoterapeuci używający słowa „akceptacja” w innych znaczeniach 🙂