Pod koniec ubiegłego wieku pojawiło się wiele psychologicznych poradników, które w swoim tytule miały słowo „toksyczny”. John Bradshaw pisał o toksycznym wstydzie, Pia Mellody o toksycznej miłości i toksycznych związkach, Susan Forward o toksycznych rodzicach. Można też znaleźć książkę o toksycznych ludziach, czy toksycznych mężczyznach (o toksycznych kobietach chyba jeszcze nie powstała). W zapowiedziach jednego z polskich wydawnictw jest, mająca się pojawić na rynku w marcu tego roku, pozycja „Toksyczne emocje”.

Objaśnianie rzeczywistości jest między innymi domeną psychologów, przeciętny człowiek może zechcieć oprzeć się na ich autorytecie w budowaniu swoich przekonań, czy też ogólnie – światopoglądu. Poczucie bezpieczeństwa jest często wprost proporcjonalne do zrozumienia świata w którym żyjemy i rządzących nim praw. Lubimy zatem usłyszeć od specjalistów, co jest dobre, co jest złe, właściwe, niewłaściwe, zamiast sprawdzać samodzielnie. I nie jest to pozbawione sensu, bo czasem takie samodzielne sprawdzanie może być dla nas bardzo bolesne. Jak odróżnić przyjaciela od wroga? Kogoś, komu możemy zaufać od kogoś, kogo lepiej omijać szerokim łukiem? Jakie przyjąć kryteria  przy ocenie naszego dzieciństwa i wpływie rodziców na nasz rozwój – czy był on pozytywny, czy negatywny? Co stanowi przesłankę do natychmiastowego zakończenia związku, a co jest normalnym scenariuszem funkcjonowania dwojga ludzi, którzy zdecydowali o jego powstaniu?

Jeśli zdamy się na autorytety i bezkrytycznie przyjmiemy wszystkie treści, zawarte choćby w wymienionych wyżej książkach, istnieje ryzyko, że po jakimś czasie odkryjemy, że nie mieli racji i na nich zwalimy całą winę za swoje nieszczęście. Postawa ofiary jest dlatego tak bardzo wygodna, ponieważ zdejmuje z człowieka odpowiedzialność za to, jak wygląda jego życie. A zanim potępiając w czambuł autorów książek, które stały się dla nas życiowym drogowskazem, możemy hodować w sobie poczucie krzywdy, adekwatne do takiego rozumienia świata, że za nasz dobrostan odpowiadają inni ludzie. Jeśli nasi rodzice byli dla nas toksyczni w dzieciństwie, jeśli zdarzyły nam się toksyczne związki, jeśli w naszym otoczeniu pojawił się toksyczny człowiek – to oczywiste wydaje się, że zalane wydzielanymi przez nich toksynami nie możemy się  dobrze czuć.

Rola ofiary z poczuciem krzywdy, szczególnie gdy zbyt długo ją gramy, staje się jednak rozwojową pułapką. Powoduje, że nie domykamy przeszłości i jesteśmy emocjonalnie związani z toksycznymi ludźmi, którzy nas skrzywdzili. Cały czas podtrzymujemy w naszej głowie relację z nimi – a to nas wypala od środka. Czyli jest dla nas toksyczne.

Z drugiej strony kultywowanie w sobie naiwności dziecka, wiary, że na świecie żyją wyłącznie dobrzy ludzie, szukanie w sobie winy za ich wszystkie złe uczynki („zanadto przesoliłam zupę”) także mści się okrutnie. Zaprzeczanie, że pewni ludzie, sytuacje, rzeczy, są dla nas toksyczne jest równoznaczne z wyborem zaniechania tworzenia własnej tożsamości, własnej przestrzeni i granic. Bo o toksyczności, czyli szkodliwości dla nas możemy mówić tylko wtedy, kiedy psychicznie wyodrębnimy się jako jednostka, kiedy przejdziemy proces indywiduacji, czego konsekwencją jest stworzenie własnego „ja”.

Konsekwencją zbudowania swojego ego jest umiejętność rozróżniania, co nam służy, a co nie. Czy ktoś przekracza nasze granice, czy nie. Skutkiem jest też umiejętność rozpoznawania własnych potrzeb i określenia, czy w danej sytuacji są one zaspokajane, czy też nie. Odpowiadając na te pytania przestajemy zdawać się na autorytety – czy to autorów ważnych dla nas książek, czy też te z naszego życia – rodziców, partnera. Mając mocne granice dajemy sobie prawo do czucia tego, co czujemy i posiadania własnych racji.

Po czym jednak mamy poznać, że coś jest dla nas toksyczne? Jednym ze sposobów weryfikacji wydaje się być zdanie na swoje emocje. Jeśli coś jest  przyjemne, uznajemy, że jest dla nas dobre i bezpieczne. Wszelki dyskomfort jest natomiast wyraźnym sygnałem istnienia ryzyka toksyczności. Jednak nie jest to sposób godny polecenia, a dlaczego – wyjaśnię na przykładzie. Osoby, stosujące regulatory emocji – czy to w postaci substancji psychoaktywnych typu alkohol, czy zachowań doskonale się czują po kontakcie z nim. Na tej podstawie – tak zwanej natychmiastowej gratyfikacji, mogą uznać, że jest to dla nich dobre. Tymczasem za stosowanie zewnętrznych regulatorów emocji płaci się wysoką cenę – może dojść do rozwoju zaburzenia, zwanego uzależnieniem (przypominam, że uzależnienie od miłości to jedno z ważniejszych uzależnień behawioralnych). Jeśli tak się stanie, z powodu utraty kontroli, będącej efektem uzależnienia, będą kontynuować nałogowe zachowania pomimo ewidentnych, nawet dla nich, negatywnych tego skutków. Opieranie się zatem na tym, że coś jest dla nas przyjemne, nie jest właściwym kryterium braku toksyczności.

Uciekanie od niechcianych emocji – smutku, złości, strachu dla wielu jest pomysłem na szczęście. Stąd szukanie regulatorów emocji, które to zapewniają, albo – jako alternatywa – stosowanie mechanizmów obronnych typu zaprzeczanie, czy projekcja. Uznając, że wszelkie spory, konflikty nie służą relacji,  dla „świętego spokoju” nie wnosimy trudnych tematów, machamy ręką, podporządkowujemy się. Racjonalizujemy, intelektualizujemy, tłumaczymy sobie jakoś i zupełnie odcinamy się od sygnałów ze swojego ciała, które są manifestacją przeżywanych przez nas emocji. Nasze ciało krzyczy, że coś jest dla nas toksyczne, a my nie zwracamy na to uwagi lub leczymy je objawowo. A zatem przegięcie w drugą stronę – opieranie się wyłącznie na rozumie przy określaniu, czy coś jest dla nas toksyczne, czy nie, też nie jest właściwą drogą.

A jaka jest ta właściwa – przynajmniej w moim rozumieniu? Ta właściwa nazywa się „zarządzanie emocjami”. Aby było to możliwe, potrzebujemy mieć z nimi kontakt, nazwać je i przyjąć takie, jakie są, bez osądu. Uznać, że wszystkie są potrzebne, wszystkie są częścią naszego życia. Potem, z racjonalnej części naszego umysłu zapytać się, jaką informację dana emocja niesie, czy naszym zdaniem jest ona adekwatna do sytuacji, czy nadmiarowa. Następny krok, to decyzja, co z nią chcemy zrobić – przeżyć, wyrazić, przemienić na inną, wygasić, przekształcić jej energię w jakieś działanie.  Umiemy też przewidzieć potencjalne skutki podjętej decyzji. Na etapie tej analizy dochodzimy do wniosku, czy coś nam służy, czy nie, czy coś jest toksyczne, czy nie. Czy jest kompatybilne z naszymi potrzebami, priorytetami, systemem wartości. Poruszając się w obszarze relacji, ocena służy/nie służy bazuje na sporządzeniu listy korzyści, jakie odniesiemy kontynuując ją oraz listy strat, jakie ponosimy z tego powodu i określeniu, co przeważa. Ocena toksyczne/nietoksyczne jest bardziej zero-jedynkowa. Albo coś nas zabija, albo wzmacnia. W jodze, której arkana poznaję od kliku lat, nauczyciele często powtarzają: jeśli struna nie jest wystarczająco naciągnięta – nie zagra, gdy ją napniesz zbyt mocno – pęknie.

Mądrość życiowa polega moim zdaniem na badaniu tej granicy. Rozumienie szczęścia jako braku jakiegokolwiek dyskomfortu powoduje, że nasze życie jest miałkie i wiecznie czujemy niespełnienie. Stawianie sobie wyzwań nadmiarowych w stosunku do naszych zasobów może się skończyć załamaniem nerwowym, chorobą, a nawet śmiercią. Gdy przeniesiemy się na tamten świat, wyciągnięty z tej lekcji wniosek, że coś jest dla nas toksyczne, będzie bezużyteczny.