Jako że fundacja, którą założyłam, za jeden z celów statutowych przyjęła popularyzację wiedzy na temat uzależnienia od miłości, od czasu do czasu sprawdzam tego efekty, wpisując w wyszukiwarkę google hasła związane z tym zagadnieniem. Niedawno odkryłam, że na portalu Wirtualnej Polski ukazał się wywiad z Robertem Rutkowskim zatytułowany „Uzależnienie od miłości, czyli dlaczego kochamy swoich oprawców” (hasło „uzależnienie od miłości” było w cudzysłowie, myślę, że nieprzypadkowo). Roberta Rutkowskiego, z uwagi na częstotliwość udzielania się w różnych mediach, można by nazwać naczelnym psychoterapeutą w naszym kraju. Lubi dużo o sobie mówić, barwnie opowiadać o swojej przeszłości narkomana, doświadczeniach dzieciństwa i o tym, jak sam stał się terapeutą. Odważnie odsłania swoje wnętrze w książce „Oswoić narkomana”, odważnie też opisuje metody swojej pracy terapeutycznej:

„Pamiętam młodego chłopaka, którego podesłali pewni wpływowi rodzice. Przyszedł do mnie do gabinetu i oświadczył: – Wiesz, mój stary będzie robił przelewy. Ja też swoje dorzucę. Mów mu tylko, że do ciebie chodzę. Dogadamy się? Odpowiedziałem: – To na początek mała lekcja. Wstań, proszę (chłopak wstał). – Musisz się odwrócić (zdziwił się, ale wykonał polecenie). Zasadziłem mu kopa i wywaliłem za drzwi”. (źródło – wywiad dla onet.pl: https://kultura.onet.pl/wiadomosci/robert-rutkowski-poprosilem-ojca-o-wybaczenie-za-to-kim-sie-stalem-bydleciem-ostatnim/994vtgl)

Po pogłębieniu swojej wiedzy odnośnie Roberta Rutkowskiego (obejrzałam też kilka filmów na You Tube z jego udziałem) z zaciekawieniem przystąpiłam do lektury wywiadu, chcąc się dowiedzieć, cóż tak uznany specjalista ma do powiedzenia na temat uzależnienia od miłości. Niestety, okazało się, że wypowiada się on na temat, o którym nie ma pojęcia, co – z uwagi na medialność jego nazwiska i poczytność Wirtualnej Polski, może czytelników wprowadzać błąd i stanowić zagrożenie dla ich psychicznego dobrostanu. Ponieważ bezpośrednie skontaktowanie się z Robertem Rutkowskim jest niemożliwe – na swojej stronie internetowej podaje telefon swojej asystentki lub odsyła do formularza, postanowiłam napisać do niego list otwarty i opublikować na tym blogu.

Szanowny Panie,

Z konsternacją przeczytałam Pana wywiad na temat uzależnienia od miłości, jaki ukazał się w kwietniu tego roku na portalu Wirtualna Polska. Z lekceważeniem odnosząc się do tego określenia popełnia Pan w nim żenujące błędy merytoryczne, co więcej, można odnieść wrażenie, że popiera Pan nałogowe mechanizmy funkcjonowania w relacjach, znane pod nazwą „kochania za bardzo”.

Już na wstępie wali Pan z grubej rury, że „uzależnienie od miłości” jest „terminem zdecydowanie poetyckim, a nie medycznym. Może się nim posłużyć poeta czy dziennikarz dla uproszczenia komunikacji. Żeby móc stwierdzić u kogoś taką przypadłość, trzeba by najpierw zdefiniować czym jest miłość, i tu zaczynają się schody”.

Otóż po pierwsze, istnieje wiele terminów nie-medycznych, stosowanych w psychiatrii czy psychoterapii w celu opisu problemu i udzielenia skutecznej pomocy, a do takich zaliczyć można na przykład „uzależnienie od seksu” czy „uzależnienie od internetu”.  Ich brak w oficjalnych spisach DSM czy ICD nie przeszkodził Panu w umieszczeniu tych zaburzeń na liście obszarów pomocy, jaką się Pan zajmuje. Po drugie, zapewne Pan wie, że kiedyś do terminów medycznych kwalifikowano zaburzenie  zwane homoseksualizmem. Spisy chorób i zaburzeń psychicznych są ciągle uaktualniane – ostatnia, piąta wersja klasyfikacji DSM znacznie różni się od poprzednich, więc nie można się wyłącznie na nich opierać. Po trzecie, termin „love addiction” jest stosowany przez zachodnich psychiatrów i wymieniony choćby w prestiżowym amerykańskim podręczniku z 2014 roku „Behavioral Addictions” (ang.: uzależnienia behawioralne). Po czwarte, istnieją różne wzorce uzależnienia od miłości, różniące się właśnie definicją, jaką określa miłość nałogowiec. Jedna kobieta będzie szukała w relacji z mężczyzną spokoju, druga – pobudzenia, a trzecia – przeniesienia w świat fantazji (piszę z perspektywy heteroseksualnej kobiety, od miłości uzależnić się mogą także mężczyźni, czy osoby homoseksualne). Choć każda z nich inaczej definuje miłość,  to jednak wspólnym mianownikiem tych definicji jest regulowanie emocji przez kobietę poprzez relację z mężczyzną – aktualną, przeszłą czy przyszłą, rzeczywistą lub wirtualną. Wierzę, że Pana wiedza na temat uzależnień obejmuje rozróżnienie między trzena rodzajami środków psychoaktywnych, czy zachowań, które mogą doprowadzić do uzależnienia. Dokładne opisy różnych wzorców uzależnienia od miłości znajdzie Pan w mojej książce „Nałogowa miłość”.

Reasumując – schody zaczynają się wtedy, gdy ktoś nie zgłębi istoty zagadnienia uzależnienia od miłości i potraktuje to określenie bardzo powierzchownie. Ale tak jest ze wszystkimi uzależnieniami – laicy powiadają, że jeśli już od czegoś się uzależnić, to od seksu właśnie, tymczasem seksoholicy cierpią katusze. Naprawdę zachęcam do poszerzenia wiedzy na temat uzależnienia od miłości (bez cudzysłowu).

Po odrzuceniu określenia „uzależnienie od miłości” jako nieprawidłowego, sugeruje Pan, że właściwą diagnozą jest „osobowość zależna”, dodając, że zwykle są to osoby o niskiej samoocenie, mające zaburzenia lękowe.  Otóż podobnie jak w przypadku innych uzależnień – czy to od środków psychoaktywnych, czy behawioralnych, u osób nimi dotkniętych często diagnozuje się dodatkowo inne zaburzenia, w tym osobowości. Uzależniona od miłości kobieta może zatem mieć zarówno osobowość zależną, jak i narcystyczną, histrioniczną, czy borderline. Może cierpieć na zaburzenia lękowe albo nie, mieć depresję, albo nie. Utożsamianie uzależnienia od miłości z osobowością zależną i stanami lękowymi jest ewidentnym błędem, niestety, często powielanym, do czego i Pan się przyczynił.

Na pytanie dziennikarki, czym objawia się osobowość zależna, odpowiada Pan: „Jest to uzależnienie od drugiej osoby, od stanu pobudzenia neurohormonalnego. W przypadku związku naszej bohaterki, który trwał trzy lata, możemy mówić o fazie oczarowania, zakochania, który przeważnie tyle trwa. W tym stanie produkujemy nieprawdopodobnie duże ilości dwóch neurohormonów w naszym mózgu: oksytocyny – hormonu wydzielającego się w bliskości z drugim człowiekiem – i fenyloetyloaminy, która jest stymulantem. Jest to uzależnienie od stanu, w którym się znajdujemy, kiedy jesteśmy zakochani”.

Otóż aktualna wiedza na temat uzależnienia od miłości wyklucza stosowanie określenia „uzależnienie od drugiej osoby”. Mężczyzna, z którym w relacji kobieta przejawia swoje nałogowe zachowania jest jedynie obiektem. Po zakończeniu jednego toksycznego związku, w kolejnym kobieta dokładnie powieli te zachowania. Merytorycznym błędem jest też zastosowanie przez Pana określenia „uzależnienie od stanu pobudzenia neurohormonalnego”. Uzależnienie jest zaburzeniem, które objawia się między innymi poczuciem przymusu kontynuowania jakichś zachowań czy brania jakiejś substancji pomimo zaznawania negatywnych tego skutków oraz subiektywnym poczuciem utraty kontroli nad jakimś obszarem życia. Powodem powstania uzależnienia jest zawsze uzyskanie – poprzez jakieś zachowanie, czy wprowadzenie do organizmu jakiejś substancji – pożądanego stanu psychofizycznego. I właśnie dlatego, że jest on tak atrakcyjny, dąży się do jego powtórzenia i z czasem wpada w szpony nałogu. Przy podziale uzależnień zwraca się uwagę na to, jaki sposób regulacji emocji jest przez konkretną osobę stosowany – i tak mówimy o uzależnieniu od alkoholu, od heroiny, od hazardu, od internetu, od seksu i od miłości. Ale nie mówimy o uzależnieniu od stanu pobudzenia neurohormonalnego, bo to jest masło maślane.

W uzależnieniach behawioralnych mówi się natomiast o istnieniu tak zwanych wewnętrznych narkotyków, czyli neuroprzekaźników (określenie „neurohormony” stosowane przez Pana jest niewłaściwe) wydzielanych przez organizm pod wpływem określonego zachowania. W uzależnieniu od miłości przy wzorcach związanych z dążeniem do pobudzenia najważniejsza staje się dopamina, adrenalina i fenyloetyloamina, natomiast przy wzorcach, w których osoba uzależniona dąży do uspokojenia – oksytocyna, endorfiny i serotonina.  Pan miesza fenyloetyloaminę z oksytocyną – zapewne  taki koktajl też istnieje, ale efekt może być podobny do sytuacji, gdy w samochodzie jedną nogę trzymamy na gazie, a drugą na hamulcu. Odnośnie roli neuroprzekaźników w uzależnieniu od miłości odsyłam do książek i publikacji Heleny Fisher.

Z wielką pewnością siebie stwierdza Pan, że przyczyną powstania osobowości zależnej (a przypominam, że tematem rozmowy było uzależnienie od miłości) jest „brak wyposażenia swojego dziecka w bezwarunkową akceptację. Dzieci wchodzą w poczucie bycia nikim, zerem”. To tak, jakby Pan powiedział, że dzieciństwo całkowicie determinuje przyszłość człowieka – wszelkie jego psychiczne zaburzenia, czy to osobowości, czy to uzależnienia. Mam nadzieję, że Pan wie, że z naukowego punktu widzenia tak nie jest, bo istnieje jeszcze szereg innych czynników wpływających na stan psychiczny człowieka, takich jak uwarunkowania genetyczne, środowisko w jakim przebywa, sposób myślenia, styl życia, dieta itp. itd. Obwinianie rodziców, opiekunów, czy innych dorosłych, którzy w naszym dzieciństwie nas skrzywdzili w taki, czy inny sposób za swoje problemy jest typowym sposobem unikania odpowiedzialności za swoje życie. Typowym dla wszystkich uzależnionych.

Dalej z poziomu swego autorytetu wykłada Pan, że „de facto taka osobowość zależna może zaowocować stanem depresyjnym. Wtedy najpierw trzeba z taką osobą przepracować depresję, a dopiero później szukać jej przyczyn. Objawy? Jest ciągły lęk, niepokój i strach przed utratą sensu życia.” Takie stwierdzenie jest według mnie wybitnie niebezpieczne dla kobiet uzależnionych od miłości, które dopadła depresja. Nie wiem, co ma Pan na myśli mówiąc o „przepracowaniu depresji”, bo ja o czymś takim nie słyszałam. Znam tylko dwie , naukowo zweryfikowane, skuteczne metody w pomaganiu osobom cierpiącym na depresję – farmakologiczną, stosowaną przez psychiatrię i psychoterapeutyczną, najlepiej w nurcie behawioralno-poznawczym. Jednak depresja może być skutkiem, a nie przyczyną uzależnienia od miłości (czy jak Pan to błędnie określa powstania osobowości zależnej) i wówczas koncentrowanie się wyłącznie na niej jest ucieczką od rozwiązywania właściwego problemu. To tak, jakby Pan zalecił alkoholikowi, czy narkomanowi w krytycznej fazie uzależnienia „przepracowanie depresji” i zapewnił, że jeśli to zrobi, droga do szczęśliwego, trzeźwego życia stoi przed nim otworem. Wielokrotnie w mediach dzielił się Pan swoim doświadczeniem osoby uzależnionej i jestem przekonana, że Pan taką radę by odrzucił. Mam nadzieję, że nie daje jej Pan swoim uzależnionym pacjentom.

Dla kobiety, która jest uzależniona od miłości, w czynnej fazie uzależnienia, poprawa psychicznej równowagi jest możliwa tylko poprzez rezygnację z nałogowego sposobu regulacji emocji. I w tym właśnie może jej pomoc psychoterapia. Ale nie dowolna psychoterapia, tylko uzależnień. Bez grzebania w dzieciństwie, analizowania miłosnych rozterek, tylko dająca narzędzia do uporania się z zaprzestaniem destrukcyjnych zachowań. Może ona być wspierana farmakologicznie, jeśli zachodzi taka potrzeba.

To, co Pan mówi dalej, napawa mnie trwogą. Zapytany, czy bez terapii można sobie z tym poradzić, mówi Pan: „Można, oczywiście. Na przykład spotykając empatycznego partnera czy partnerkę, a  wtedy objawy zostają odepchnięte w obszar nieświadomości. One w nas żyją, ale nie ujawniają się. Tego typu ubytki mogą się schować, a my z nimi normalnie funkcjonujemy. Mamy szczęśliwy związek, czujemy się spełnieni w pracy, w życiu rodzinnym.”

Wie Pan co, to jest właśnie istota jednego z wzorców uzależnienia od miłości, zwanego współuzależnieniem. Cierpiąca, niedokochana w dzieciństwie osoba spotyka ratownika – kogoś, kto, jak wierzy, zastąpi mu ojca i matkę. I spotyka. Kobietę, która kocha za bardzo, bo tak się układają statystyki, że w rolę ratowniczą wchodzą najczęściej kobiety. I biorą pod swoje skrzydła biednych, pokrzywdzonych misiów, którzy natychmiast przestają pić, ćpać, czy oddawać się rozpuście, bo oto spotkali miłość swojego życia. Mam nadzieję, że potrafi Pan przewidzieć dalsze losy takiego związku.

Następny fragment wywiadu z Panem zacytuję w całości:

„Dziennikarka WP – Czy taki empatyczny partner, to będzie partner, który zadba o nas, żebyśmy nie czuli potrzeby kontrolowania i nie da nam powodów do niepokoju?

Robert Rutkowski – Tak, to jest partner, który zaakceptuje wszystkie nasze ułomności, dziwności, lęki, niepokoje.

Dz – Ale też uzupełni nasze braki w poczuciu własnej wartości, bezpieczeństwa?

RR – Nie uzupełni, a zaakceptuje. Bo partner nie może być terapeutą, może być kimś kto asystuje, kto uzupełnia to, czego ta osoba nie dostała w dzieciństwie: bezwarunkowej akceptacji.

DZ – Czyli jeśli ktoś tak, jak nasza bohaterka, nie dostał w dzieciństwie wsparcia, to taki partner nie będzie mówił i zapewniał o wsparciu, tylko bezwarunkowo to wsparcie da?

RR – Oczywiście. Ja opieram się stwierdzeniu ‘kochać za bardzo’, bo to by świadczyło, że taka osoba jest w jakiś sposób uszkodzona, chora, że należy ją modyfikować. Czasami wystarczy spotkać kogoś odpowiedniego na swojej drodze i niepotrzebna jest głęboka terapia”.

Dla mnie, która w pracy psychoterapeutycznej ciągle spotyka się z problemami kochających za bardzo kobiet, z tego, co Pan mówi, wieje grozą. To właśnie taki model miłości, przy którym partner ma uzupełnić wyniesione z dzieciństwa deficyty (z bezwarunkową akceptacją na czele) jest fundamentem uzależnienia od miłości. Bo jeśli sami nie regulujemy swoich emocji i uczuć – takich jak lęk, smutek, osamotnienie, niskie poczucie włąsnej wartości, brak poczucia sensu – sami, czyli na bazie własnych zasobów, ale oczekujemy, że to partner, jego obecność, będzie ich regulatorem, to z czasem dojdzie do powstania uzależnienia od miłości. Tak jak alkoholik nie może żyć bez alkoholu, narkoman bez narkotyku, tak uzależniona od miłości kobieta nie może żyć bez ukochanego mężczyzny.

Wniosek, który Pan wysnuwa, że zamiast inwestować, poprzez psychoterapię, w osobisty rozwój, uczyć się wpływać w zdrowy sposób na swoje emocje, dążyć do psychicznego dobrostanu z wzięciem za niego całkowitej odpowiedzialności, lepiej jest szukać właściwego partnera, dzięki któremu problemy znikną jak ręką odjął, jest według mnie naganny dla kogoś, kto nazywa się psychoterapeutą. Przynajmniej psychoterapeutą humanistycznym, a ja za takiego się uważam. Nie wiem, w jakim Pan nurcie pracuje, bowiem na swojej stronie internetowej nie zamieszcza Pan takich informacji, Pisze Pan tylko:

„Nazywam się Robert Rutkowski i prowadzę w Warszawie prywatny Gabinet Psychoterapii i Rozwoju Osobistego. Jestem psychoterapeutą, pedagogiem, trenerem umiejętności psychologicznych. Proponuję pomoc w następujących obszarach: Leczenie uzależnień od alkoholu, narkotyków, leków, dopalaczy, hazardu, internetu, seksu, zakupów. / Wspieranie rodzin i bliskich osób uzależnionych. / Depresja, nerwice lękowe, zarządzanie stresem / Kryzysy rodzinne z powodu choroby, zdrady, straty pracy, rozłąki na emigracji. / Psychologiczne przygotowywanie do egzaminów np. na prawo jazdy. / Podwyższanie skuteczności działania dla menedżerów i sportowców”.

Ponieważ nie ma w Polsce ustawy o zawodzie psychoterapeuty i każdy może się nim nazwać, w dobrym tonie, a także jako wyraz troski o dobro klientów/pacjentów psychoterapeuci podają, jakie mają wykształcenie, jaką szkołę psychoterapii skończyli i jakie mają doświadczenie. Czułabym się zdecydowanie bezpieczniej w relacji z Panem, gdyby Pan te dane podał. Ich brak rodzi we mnie pytanie o powody takiego stanu. Podobnie zresztą jak niemożliwość osobistego kontaktu z Panem, czego konsekwencją, jak wspomniałam na wstępie, jest niniejszy list otwarty.

Jeszcze na koniec – już w wielkim skrócie, kilka moich odniesień do ostatniej części Pana wywiadu:

„Dz – A jeśli ktoś jest w takim stopniu uzależniony od drugiej osoby, że nie zauważa, że robi mu ona krzywdę, poniża, a nawet usprawiedliwia te zachowania?

RR – Często jest to wynikiem halucynacji pod wpływem fenyloetyloaminy i oksytocyny. To jest uzależnienie od projekcji”.

Mój komentarz – bzdura, nie ma czegoś takiego, jak uzależnienie od projekcji. Fenyloetyloamina i oksytocyna nie powodują halucynacji.

„Dz – A co z terminem DDD, czyli ‘Dorosłe Dziewczynki z rodzin Dysfunkcyjnych’?

RR – DDA, DDN, DDD… Wszystkie DD mają jeden wspólny mianownik: zaburzenia lękowe. Tworzenie tych wszystkich terminów oczywiście upraszcza komunikację, ale u źródła zawsze jest podwyższony stan lękowy, odtrącenie.”

Mój komentarz – bzdura, istnieje wiele zaburzeń, których podłożem może być dysfunkcyjne dzieciństwo. Czasem objawiają się one jako dążenie do nadmiernego ryzyka (na przykład uzależnienie od sportów ekstremalnych), co na pewno stanem lękowym nie jest. Odsyłam do mojej książki „DDD – Dorosłe Dziewczynki z rodzin Dysfunkcyjnych”  (zresztą to termin stworzony przeze mnie, podobnie jak propagowanie określenia „uzależnienie od miłości”, więc odebrałam udzielenie przez Pana tego wywiadu jako wywołanie do odpowiedzi).

„Dz – To jaka jest recepta na ‘zdrową miłość?

– RR – Nie możemy nikogo pokochać, póki nie pokochamy samych siebie. Jeśli człowiek nie zaakceptuje siebie, nie pokocha siebie w pełni, ze wszystkimi swoimi wadami, pęknięciami, to grozi mu halucynacja, fatamorgana. A kiedy już pokochamy siebie, to możemy wówczas pokochać drugiego człowieka, a nie wyobrażenie na jego temat. Stajemy się wtedy bezpieczni, bo miłość do samego s,iebie jest dla nas tarczą, która chroni przed kompulsywną halucynacją”.

Mój komentarz – bzdura. Osoby z mocnymi cechami narcystycznymi, nie mówiąc już o tych z narcystycznym zaburzeniem osobowości, wspaniale potrafią kochać same siebie. I też się uzależniają od miłości. Wie Pan dlaczego? Bo mają problem z empatią, z dostrzeżeniem potrzeb drugiego człowieka. Z zobaczeniem go jako podmiotu, a nie przedmiotu. Przedmiot to coś, co można używać do uzupełnienia własnych deficytów, z podmiotem tworzy się zdrową relację. Zapewne Pan wie, że do najsilniejszych związków należą te łączące oprawcę i ofiarę. Ale nie wiem, czy zdaje Pan sobie sprawę, że ów oprawca jest również uzależniony od miłości.

Jestem ciekawa, czy na ten list Pan odpowie. Jeśli tak, obiecuję, że umieszczę go na tym blogu.

Z poważaniem

Eugenia Herzyk
Fundacja Kobiece Serca
mail: kobieceserca@home.pl
tel. 665 023 467