Warsztat o poczuciu własnej wartości prowadzę już od ładnych kilku lat, niezmiennie cieszy się on dużym zainteresowaniem. Zauważyłam jednak, że z roku na rok warsztat ten przechodzi metamorfozę – zmieniam tytuł, harmonogram, na plan pierwszy wysuwam różne aspekty poznawcze, czy narzędziowe powiązane z tym tematem. W komputerze mam już kilka wersji materiałów dla uczestniczek, a zapewne ta najnowsza nie jest ostatnią. Wszystko wskazuje, że temat jest dla mnie wciąż żywy, nie do końca poukładany. I dobrze – oznacza to , że się rozwijam, że nie okopałam się na bastionie jedynie słusznej prawdy. I że otwarta jestem na dialog z klientkami – uczestniczkami warsztatu, bo w dużej mierze to on stymuluje mój rozwój.

Popularność warsztatu, a także moje inne doświadczenia zawodowe wskazują, że bardzo wiele kobiet nie jest usatysfakcjonowanych swoim poczuciem własnej wartości. Albo go w ogóle nie mają, czują się nic nie warte, albo borykają z jego gwałtownymi zmianami – bywa, że myślą o sobie w samych superlatywach, by za chwilę uznać, że są beznadziejne. Temat poczucia własnej wartości stał się modny również za sprawą licznych kobiecych poradników, czy czasopism, które dają do zrozumienia, że współczesna kobieta musi zadbać o poczucie własnej wartości – tak jak o stan włosów i paznokci czy zaspokojenie seksualnych potrzeb. Problem polega na tym, że „poczucie własnej wartości” należy do tych określeń, które mają wiele znaczeń (podobnie jak szczęście, miłość, czy akceptacja). Jeśli chcemy na ten temat rozmawiać, szukać rozwojowych ścieżek, by je umacniać, to najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie – czym dla nas jest poczucie własnej wartości?

Mamy wybór pomiędzy dwoma jego podstawowymi znaczeniami:

warunkowe poczucie własnej wartości, które zależy od spełnienia przez nas określonych kryteriów, dostosowania się do przyjętych norm wartościowego człowieka w ogólności, a kobiety w szczególności,

bezwarunkowe poczucie własnej wartości, niezależne od żadnych kryteriów, będące konsekwencją i rozwinięcia własnej tożsamości, ale także wypracowania umiejętności akceptacji innych postaw czy poglądów.

Jeśliby na ten wybór spojrzeć z szerszej perspektywy, to okazuje się, że odzwierciedla różnice między dwoma podstawowymi podejściami psychoterapeutycznymi. Pierwszy – psychodynamiczny, traktuje terapię jako leczenie zaburzeń, jej celem jest nabycie przez pacjenta umiejętności funkcjonowania w społeczeństwie, czyli dostosowania się do obowiązujących norm i zasad. Drugi – humanistyczny kładzie nacisk na wzięcie przez klienta odpowiedzialności za swoje życie i dokonywane wybory, terapia jest procesem rozwojowym w stronę budowania własnej tożsamości. Dysonans obu nurtów dobitnie podkreśla stosowanie odmiennych określeń do usługobiorcy, a tym samym przyjęcie odmiennych ról przez usługodawcę. Psychoterapeuta psychodynamiczny nazywając korzystającego ze świadczonych przez niego usług pacjentem wchodzi w rolę autorytetu. Psychoterapeuta humanistyczny, świadczący usługi klientowi, jest jego towarzyszem w rozwoju.

Można się pokusić o jeszcze szerszą perspektywę – ogólnego porządku społecznego i zasad funkcjonowania różnych grup, na przykład zawodowych, ale też takich jak rodzina, czy znajomi. Grupa może wymagać od jej członków absolutnego podporządkowania się zasadom i wyznawanym wartościom, a każdy inaczej myślący jest z niej wyrzucany, albo też grupa wykazuje tolerancję dla odmienności jej uczestników i wypracowuje takie formuły działania, które odpowiadają wszystkim. W pierwszej z nich lider jest najczęściej autorytarnym satrapą, narzucającym swoją wolę bez pytania o zdanie ogółu. Lider drugiej grupy swoje zadanie widzi w ułatwieniu grupie jej funkcjonowania, a jeśli coś proponuje, to zawsze pyta członków grupy o zdanie. Czy nie przypomina to różnic pomiędzy porządkiem patriarchalnym, opartym na dominacji i matriarchalnym, opartym na współpracy? (Tak, tak, wbrew powielanej opinii matriarchat nie polegał na dominacji kobiet, ale na ich partnerstwie z mężczyznami).

Czyżbym jednak, rozszerzając perspektywę spojrzenia na poczucie własnej wartości, zapędziła się w jakąś boczną, feministyczną uliczkę? Znów – feminizm różne ma oblicza, wśród nich najbardziej pasuje mi wyrażające idee równościowe. Ktoś, kto uważa, że patriarchat się skończył, przynajmniej w tak zwanym cywilizowanym świecie, a na dowód daje przykłady licznych kobiet-polityków, w tym piastujących stanowisko premiera, winien zauważyć, że obowiązujące normy kształtowane są przez inne gremia – tych, którzy mają pieniądze lub tych, którzy objęli we władanie nasze dusze, czyli kościelnych hierarchów. I w jednych, i w drugich kobiet jak na lekarstwo (tu przypomniała mi się przeczytana ostatnio książka katolickiej feministki Zuzanny Radzik „Kościół kobiet”, przedstawiająca przyczyny braku zgody Watykanu na dopuszczenie kobiet do święceń.) Za patriarchatem idą „jedynie słuszne” normy, a skutkiem ich przyjęcia właśnie jest porównywanie się z innymi. A taki właśnie mechanizm działa wtedy, gdy budujemy warunkowe poczucie własnej wartości.

Porównywanie się z innymi najczęściej prowadzi do konkluzji „ja jestem OK, ty jesteś nie-OK” lub „ja jestem nie-OK, ty jesteś OK”. Do podzielenia innych na gorszych i lepszych od siebie. Jakie są tego konsekwencje? Nasze poczucie własnej wartości osiąga maksimum, gdy możemy ze swojego piedestału spojrzeć na tłum maluczkich, a spada do zera, gdy nie udaje się nam na ten piedestał wejść lub z niego spadłyśmy.

Jakie kryteria warunkowego poczucia własnej wartości stosują współczesne kobiety w naszym kraju? Dla jednych najważniejszy jest atrakcyjny wygląd i to, czy podobają się mężczyznom. Dla drugich – wysoka pozycja zawodowa i odpowiedni stan konta/status majątkowy. Dla trzecich bycie w relacji/związku z mężczyzną. Dla czwartych posiadanie dzieci/rodziny. Dla piątych bycie lubianą przez otoczenie. Dla szóstych – bycie potrzebną i ważną dla innych. Dla siódmych – spektakularne sukcesy w jakiejś dziedzinie (twórczość, spor, pasje itp.) Dla ósmych – przestrzeganie norm moralnych/przykazań religijnych. Dla dziewiątych… Dziesiątych… Jedenastych…

Te kryteria, będące normami, do których trzeba się dopasować, by nie zostać wyrzuconym z grupy, są przejawem patriarchalnego porządku świata – w wydaniu świeckim lub kościelnym. W obu wydaniach kobieta stanowi dodatek do mężczyzny. Jeśli nieświadomie pójdziemy za nimi, konsekwencją jest niestabilne i zmienne, warunkowe poczucie własnej wartości. I żadne warsztaty czy książki z zaleceniami w stylu „zaakceptuj swoje zalety i wady” (ach, jak bardzo słowa te zachęcają do porównywania się z innymi…) „mów do siebie w lustrze: kocham się taką, jaka jestem” (ooo, jakże to umacnia błogie lenistwo i tkwienie w strefie komfortu…) nic tu nie pomogą. Jeśli chcemy budować stabilne i stałe, bezwarunkowe poczucie własnej wartości, trzeba odrzucić „jedynie słuszne” kryteria kobiecej wartości.

Clarissa Pinkola Estes w swojej książce „Biegnąca z wilkami” analizując bajkę o bezrękiej dziewczynie, córce młynarza, przedstawia etapy rozwojowe w życiu kobiety. Niektóre z nich to tułaczka. Ta pierwsza, gdy opuściła dom rodzinny po tym, jak ojciec nieświadomie sprzedał ją diabłu, a potem za jego rozkazem odrąbał jej ręce. I ta druga, gdy niesłusznie oskarżona o zdradę uciekła z maleńkim dzieckiem z pałacu przed gniewem małżonka… Kobieta-tułaczka nie pachnie markowymi perfumami, ani nie zakłada czerwonych szpilek. Nie robi kariery w korporacji ani nie szturmuje salonów jako celebrytka. Nie jest „matką-Polką” ani „perfekcyjną panią domu”. Na sobie ma łachmany, w jej włosach pojawiają się pasma siwizny, a na twarzy – pierwsze zmarszczki.Koniec bajki jest optymistyczny. Żyjącej w leśnych ostępach, otoczonej opieką dobrych ludzi, dziewczynie, a może właściwiej powiedzieć – kobiecie, odrastają ręce. Symbol bezwarunkowego poczucia własnej wartości.