Zmiana to ryzyko, które warto wpisać w życie. Jeżeli ktoś za wszelką cenę jej unika, to w pewnym sensie nie chce być człowiekiem. Z Danutą Golec, psychoterapeutką, rozmawia Grzegorz Sroczyński

”Znowu zachowałem się idiotycznie”. ”Znowu związałem się z nieodpowiednią kobietą”. ”Znowu zawaliłem wszystko w pracy”. Dlaczego wciąż powtarzamy te same błędy?

Niby tego nie chcemy, a jednak to robimy. Wygląda to czasem tak, jakby w naszym świecie wewnętrznym działał jakiś sabotażysta, który pcha nas w koleiny nieustannych powtórek.

Pacjent skarży się: ”Wszyscy traktują mnie jak dziecko, niepoważnie”. Tyle że zachowuje się jak nastolatek, na przykład w kółko opowiada sztubackie żarty o seksie. I nie widzi, że jedno z drugim ma związek.

Pacjentka narzeka: ”Ludzie mnie lekceważą, pomijają”. Przychodzi na sesję, siada i całkowicie zlewa się z fotelem. Tak się ubiera, że właściwie jej nie widać. I sama dokładnie tak o sobie myśli: ”Jestem niewidzialna, nieważna”. Usuwa się zawsze w cień, na zebraniu w pracy nie zabierze głosu.

Powtarzanie błędów – choćby niosło ze sobą ból – ma dla wielu ludzi hipnotyczny urok. Potwierdza to, co znajome. Na przykład określony obraz samego siebie, który każdy nosi w głowie.

”Jestem nieciekawy”. ”Jestem beznadziejny”. Nawet wtedy?

Tak. Nawet jeśli ten obraz jest zły. ”Tego nie umiem, to mi nie wyjdzie, w tym jestem słaby”. Można nieświadomie dążyć do sytuacji, które pozwalają powtarzać te same błędy i mówić sobie: ”A nie mówiłem?”.

I nie widzieć, że sam to sobie robię?

Tej wiedzy można unikać latami bardzo skutecznie. Często zły obraz samego siebie jest przerzucany na zewnątrz, na innych. To nie ja źle o sobie myślę, to świat jest mi wrogi. Pacjent powtarza: ”Świat jest zły, koledzy w pracy chcą mnie zniszczyć, ciągle krytykują”. Tymczasem to on sam dla siebie jest najsurowszym sędzią. I nawet jak ktoś mu powie, że pogoda jest ładna, to on odbiera to jako krytykę.

Jest coś mocno pociągającego w utrzymywaniu niewygodnej i męczącej, ale jednak równowagi. Jakoś tam wiem, jak się poruszać w życiu, mam to przećwiczone. Zmiana, czyli ucieczka z kręgu nieustannych powtórek, to wyprawa w nieznane. Wybitny psychoanalityk Wilfred Bion mówił, że każda zmiana jest katastrofą. Nawet nie dlatego, że może zakończyć się niepowodzeniem, ale dlatego, że najpierw trzeba zniszczyć to, co jest.

Można też oczywiście bać się porażki. ”W pracy nigdy nie awansuję” – żali się pacjentka. Ma masę nowych pomysłów, jak mogłaby to zmienić i odnieść sukces zawodowy, ale żadnego nie realizuje. Boi się, że mogłaby ponieść klęskę, i uważa, że emocjonalnie by tego nie przeżyła. Więc tkwi w tym, co dla niej nieznośne, i szuka kolejnych uzasadnień.

Zamiast coś zmienić, bezpieczniej o tym fantazjować.

Tak. Można wtedy prowadzić ”życie onanistyczne”. Snuć latami kolorowe wizje, że od jutra będzie inaczej, podejmować każdego 31 grudnia wspaniałe postanowienia noworoczne. A potem je porzucać i czerpać z tego perwersyjną satysfakcję: ”No tak, wiedziałam. Znowu nic z tego nie wyszło”.

Powtórzę: zmiana to ryzyko. Nie tylko dlatego, że może się nie udać, ale też dlatego, że oznacza rozstanie z tym, co znane, zrzucenie starych kapci. Tyle że ryzyko warto wpisać w życie. Jeżeli ktoś za wszelką cenę tego unika, to w pewnym sensie nie chce być człowiekiem.

To inna sytuacja: kobieta w kółko wybiera sobie beznadziejnych facetów, którzy ją zdradzają i lekceważą. ”Nie wiem, gdzie popełniam błąd” – mówi.

Tu może działać inny mechanizm: nieświadoma chęć ponownego przeżycia jakiejś trudnej sytuacji z dzieciństwa. Ukryta motywacja brzmi: ”Tym razem sobie poradzę”.

Jak to?

W czasie budowania podstawowych wzorców relacji – z rodzicami i innymi ważnymi osobami w dzieciństwie – coś poszło źle. Doznałam jakichś krzywd. Jeśli nie potrafię w pełni tego zrozumieć, przejść przez proces żałoby i w końcu sobie powiedzieć: ”Było, minęło, nie będę miała już lepszego dzieciństwa”, to w dorosłym życiu mogę tamte sytuacje odtwarzać do upadłego, w nadziei że finał tym razem będzie szczęśliwy. To może powodować wybory podobnych partnerów, wybory niefortunne.

Czyli w pewnym sensie taka osoba chce wrócić do jakiegoś momentu w dzieciństwie, powtórzyć go, tylko tym razem w wersji z happy endem?

Właśnie tak. Nieświadomie pragnie przeżyć z kolejnymi parterami nieudany wzorzec relacji np. z ojcem, ale tym razem na własnych warunkach.

Przecież wszyscy wiemy, że dzieciństwo minęło. Możemy mieć o coś pretensje do rodziców, żale. I jakoś z tym żyć.

To nie takie proste. Pacjentka mówi: ”Dzieciństwo miałam do bani, nie będzie drugiego, szkoda”. Intelektualnie to oczywiście rozumie, ale emocjonalnie nigdy tego nie przeżyła – ani wtedy, ani później – bo było to po prostu zbyt trudne. Część tamtych emocji trzyma w osobnej szufladzie, której nie otwiera. Nosi więc w sobie niezamkniętą sprawę, która wciąż domaga się jakiegoś rozwiązania, domknięcia, powtórki – najlepiej z happy endem.

Pożegnanie z dzieciństwem – proszę mi wierzyć – jest dla niektórych ludzi piekielnie trudne, wiąże się z uznaniem ogromnej straty. Paradoksalnie, im trudniejsze dzieciństwo, tym pożegnanie trudniejsze, bo wymaga rezygnacji z marzenia, że da się jeszcze coś naprawić. Zamiast się z tym zmierzyć, można utknąć w serii powtórek i mieć tego rodzica ciągle na nowo w osobach kolejnych parterów.

Do takich powtórek wybieramy ludzi przypominających rodziców?

Tak bywa, ale to nie jest reguła. Chodzi o coś innego: powtórki dotyczą raczej wzorców relacji, które zostały nam zakodowane w przeszłości.

Na przykład?

Pacjentka nie rozumie, dlaczego niszczy kolejne związki. Staje się, jak sama mówi, ”nieznośnym dzieckiem”, które o wszystko się obraża i kłóci. W dodatku zawsze zdradza partnerów. Jak tylko się w kimś zakocha i zacznie budować związek, to czuje nieodparty przymus romansu z kimś innym. ”Nie wiem, co mnie ogarnia”.

A co ją ogarnia?

Przeszłość. W dzieciństwie była okropnie traktowana przez matkę, która ją dręczyła psychicznie i fizycznie. Ojciec na to nie reagował, usuwał się. Czuła się przez niego porzucona. Partnerów traktuje więc jak ojca, którego kiedyś rozpaczliwie próbowała zainteresować swoimi problemami, lękami, poczuciem samotności. Staje się tym ”nieznośnym dzieckiem” domagającym się nieustannej uwagi. I marzy, że ten nowy ojciec wreszcie będzie reagował inaczej. Oczywiście żaden parter na dłuższą metę tego nie wytrzymuje i tym samym wzorzec z dzieciństwa zostaje potwierdzony.

A dlaczego zdradza?

To z kolei wzorzec przeniesiony z relacji z matką. Kiedy się do niej próbowała zbliżyć, była zalewana jej lękami i frustracjami. Więc teraz boi się pełnej bliskości. Zdradzając partnera, ma poczucie, że nie do końca jest z nim blisko i nie grozi jej ten sam scenariusz.

Może znajdzie faceta, który jednak to wytrzyma i ją uzdrowi?

Tu dochodzimy do problemu, który pan przed chwilą poruszył – dobierania sobie do tych powtórek osób, które okazują się jakoś podobne. Niekoniecznie do rodziców. Raczej chodzi o to, że są podobne do siebie – kolejni partnerzy mają wspólny rys. Dlaczego? Dojrzały partner po prostu nie zechce się związać z nieznośnym bachorem. Nie będzie zainteresowany takim typem relacji. Pacjentka skazuje się więc na ludzi, którzy zechcą wziąć ją do trudnej adopcji i później boksować się z tym ”nieznośnym dzieckiem”. To mogą być osoby równie niedojrzałe emocjonalnie i równie bezradne w tworzeniu stabilnego związku. Żeby przerwać ten ciąg powtórek, pacjentka musiałaby wejść w relację jako osoba dorosła.

Moja znajoma znalazła inny patent: ”Teraz wybieram wyłącznie facetów, którzy mi się nie podobają”. Jeśli na jakimś przyjęciu trzech się wokół niej kręci, to wychodzi z tym, który najmniej ją zainteresował.

I co? To działa?

Nie bardzo. Mówi: ”Ten trzeci, z którym ostatnio wyszłam, wydawał się ciamajdowaty, ale za to czuły, miły, empatyczny. A po miesiącu okazał się brutalnym macho”.

Czyli jak zwykle?

Tak. Od zawsze ma problemy z wchodzeniem w związki, w których jest przemoc.

Psychoanalityk brytyjski Joseph Sandler próbował wyjaśnić, skąd się bierze ta magia, że poznajemy wciąż podobne osoby, choć na pierwszy rzut oka wydają się całkiem inne – jak właśnie ”ten trzeci, ciamajdowaty”.

Sandler nazywa to gotowością do wchodzenia w role. Kiedy widzimy kogoś pierwszy raz w życiu, to w krótkim czasie wysyłamy i odbieramy mnóstwo nieświadomych informacji, którymi testujemy, czy ta osoba jest skłonna wejść w rolę, którą jej proponujemy. A proponujemy tę rolę nie po to, żeby zaznać czegoś nowego. Rola to coś znanego. Przede wszystkim w takim sensie, że swoją część, swoje dialogi mam przećwiczone. Ta rola może być okropna, uwierać mnie, ale przynajmniej świetnie ją umiem.

I nie zakocham się w nikim, kto nie będzie chciał grać w mojej kiepskiej sztuce?

Można tak powiedzieć. Tylko co znaczy: zakochać się? Narcyz zakochuje się w kimś, kto swoimi walorami potwierdzi jego poczucie wartość. I on się naprawdę zakochuje. Ale mała szansa, że z takiego zakochania zrodzi się prawdziwa miłość, której ważnym elementem jest troska o obiekt uczuć. Dziecko też się zakochuje w pani przedszkolance wielką miłością na śmierć i życie.

Niektórzy nie dorastają, zostają na etapie takich pozornie silnych dziecinnych uczuć. To kolejna przyczyna powtórek: utknięcie we wczesnej fazie rozwoju emocjonalnego.

Na czym to polega?

Przede wszystkim na traktowaniu bliźnich instrumentalnie. Dla niemowlaka mama nie jest odrębną osobą, która ma swoje sprawy i swoje uczucia. Jest piersią, którą karmi, albo ręką, którą głaszcze. Dorosły niedorosły może nadal tak widzieć innych ludzi – jako ”obiekty częściowe”. To ktoś, kto potrzebuje opieki, chce grać w związku rolę dziecka, więc interesują go tylko opiekuńcze aspekty partnera. I takie osoby będzie znajdował. Narcyz chce mieć z kolei ładną laskę, żeby się przed innym pochwalić, więc interesują go wyłącznie jej wymiary i twarz. ”Przestajesz spełniać moje potrzeby? To żegnaj, poszukam sobie nowego obiektu”. Następuje powtórka.

Takie więzi mogą być bardzo silne – jak u dziecka – ale nietrwałe. I niczego nie uczą, nie pozwalają się rozwijać. Bo kiedy używam bliźniego jako protezy, która ma wypełnić moje deficyty, to nie zostawiam miejsca na realną osobę. Nie widzę jej. Wciąż tkwię w kręgu własnych dobrze znanych i powtarzanych potrzeb. W pewnym sensie tworzę związek z samym sobą.

Powtarzamy też inne role, pozornie pozytywne. Znajoma mówi: ”Zawsze jestem tą, która słucha”. Wszyscy ją uważają za empatyczną powiernicę. Od lat robi za pogotowie emocjonalne. Tyle że ma tego dość.

Nie dziwię się. Zwłaszcza że często znajomi, jak już się wyżalą i staną na nogi, to zaczynają traktować dawnego powiernika jak powietrze.

Skąd pani wie? Ona dokładnie to mówi.

Dość typowy układ. Jeśli pańska znajoma zdaje sobie z tego sprawę, to już dobry punkt wyjścia. Często ludzie latami nie zauważają, że wpadli w ten kanał, wręcz dorabiają do tego fantastyczną ideologię. Matka Teresa z Pragi albo z Wilanowa. Czasami nigdy z tego nie wychodzą. Co może napędzać taki problem? Niska samoocena, przekonanie, że zawsze muszę zasłużyć na sympatię innych, że nic mi się nie należy za darmo. Być może do takiej roli ktoś był zaprawiany już od dzieciństwa – córeczka albo synek, który ukoi wszystkie smutki mamusi, a sam ich przysparzać nie będzie. Dziecko, które nie było słuchane, którego nikt nie pytał: ”A co ty myślisz?”, ”A czego ty chcesz?”, ”Dlaczego ci smutno?”.

Albo inaczej: może to wynikać z tego, że wszystkie problemy i trudności umieszczane są w innych, a więc ja, ta najlepsza przyjaciółka, na pewno nie jestem tą, która ma jakiekolwiek problemy. Problemy to mają inni. Ja o nich słucham i pomagam je rozwiązać. To pozwala unikać trudnych emocji związanych z własnym życiem.

Poza tym mniej czy bardziej świadomie znajomi też byli dobierani z takiego klucza, że grają w tę grę. Może i przewijały się osoby o innej konstrukcji, ale zniechęciła je ta ciągła oferta opieki, wysłuchania i brak pokazywania siebie, brak walki o siebie. Niektórych takie osoby po prostu nudzą.

Dlaczego nie uczymy się na własnych błędach?

Uczymy. Prędzej czy później. Tylko co to znaczy ”uczyć się na własnych błędach”? Żeby tak się stało, trzeba ten błąd dobrze rozpoznać. Nie tylko zrozumieć intelektualnie i ponarzekać, ale też przeżyć emocjonalnie. Innymi słowy, przeżyć wszystko, co dane doświadczenie niesie, a często są to uczucia wyjątkowo nieprzyjemne, ambiwalentne, pomieszane. Upokorzenie, zranienie, wściekłość, żal, poczucie winy. Trzeba te uczucia w sobie ”pomieścić”, pozwolić im w sobie pomieszkać. To wymaga czasu, a nie błyskawicznych intelektualnych diagnoz. Takie diagnozy rozumu są często powierzchowne i niepełne, choć wygodne dla nas. Wtedy aż się prosi o popełnienie następnego podobnego błędu. Weźmy sytuację rozstania. Szybka i nawet częściowo prawdziwa diagnoza może brzmieć: ”Nie pasujemy do siebie”. Albo: ”To była okropna kobieta bluszcz”. Albo: ”Niedojrzały chłopczyk z mamusią w tle”. Jeżeli nie chcemy za chwilę znaleźć się w takiej samej sytuacji, trzeba dobrze obejrzeć także inne sprawy – dlaczego mnie ten ”bluszcz” albo ten mały chłopczyk tak zafascynował, jak ja podtrzymuję niezdrowe relacje i blokuję zmianę w związku. Nie tylko: jak robiła to ta okropna kobieta albo ten okropny mężczyzna.

Jak się wychodzi z błędnego koła powtórek i znanych ról?

Ten proces świetnie pokazuje ”Dzień Świstaka” z Billem Murrayem, jeden z moich ulubionych filmów. Składa się z samych powtórek.

Phil jest znanym telewizyjnym prezenterem pogody. Nieprawdopodobny narcyz. Razem z producentką Ritą jadą w delegację do miasteczka Punxsutawney, żeby relacjonować Dzień Świstaka, czyli coroczne amerykańskie święto 2 lutego. Pod koniec dnia w hotelu Phil stwierdza, że był to najnudniejszy dzień jego życia. Nie wie, że właśnie rzucił klątwę na samego siebie.

Następnego ranka dzwoni budzik, Phil z przerażeniem stwierdza, że znów jest 2 lutego. Czas się zapętlił. Odtąd Phil codziennie rano budzi się tego samego dnia w tym samym hotelowym łóżku. Jak z tego uciec?

Zaczyna od pomysłów narcystycznych, ma poczucie wszechmocy: ”Rozwalę całe miasto! Wysadzę wszystko w powietrze! Jestem mocniejszy od tej cholernej klątwy!”. Każdy terapeuta, który miał do czynienia z narcystycznym pacjentem, świetnie to zna. Czasem drzwi wylatują z futryny: ”Mam dość pani i całej tej kretyńskiej terapii”.

Potem Phil zalicza kolejny punkt obowiązkowy – próbuje uwieść Ritę. Sądzi, że jak ją przeleci, to czas ruszy z miejsca. ”Przecież jestem wspaniały, nikt nie oprze się mojemu urokowi!” Ale Rita go nie chce. Daje mu w pysk, scena policzkowania powtarza się kilkadziesiąt razy, bo on codziennie ponawia próbę. ”Jesteś wcieleniem egocentryzmu” – słyszy od niej. Jak widać, trafił na osobę dorosłą, która nie chce grać w jego teatrzyku.

Phil zaczyna rozumieć, że wszechmocny nie jest. Ogarnia go stan przeciwny – silna depresja. Wygłasza zdanie: ”Mam problem, mam problem. Potrzebuję pomocy”. Murray genialnie to zagrał swoją kamienną twarzą. Od takiego zdania zwykle zaczyna się proces zmiany. Stare mechanizmy już nie działają, a nowych Phil w sobie jeszcze nie odnalazł. Stąd ocean smutku. Popełnia wiele razy samobójstwo na różne sposoby: rzuca się pod ciężarówkę, razi się prądem, ale oczywiście rano znów się budzi w tym samym hotelowym łóżku.

Po depresji wkracza w kolejny etap zmiany wewnętrznej – narcystyczne potrzeby się wypalają, pojawia się troska o innych. Chodzi po mieście, codziennie ratuje dziecko, bo przecież zna ten dzień na pamięć i wie, że ono za chwilę spadnie z drzewa. Codziennie pomaga temu samemu bezdomnemu. Wchodzi w relacje z mieszkańcami miasteczka, zaczyna darzyć ludzi prawdziwymi uczuciami. I robi się z niego po prostu fajny facet.

Wtedy Rita się w nim zakochuje. Zasypiają w hotelu razem w jednym łóżku, następnego dnia rano na zegarze jest data 3 lutego.

Ale co go uwolniło? Miłość?

Bliźni. Ale widziany realnie, jako ktoś ciekawie osobny, a nie własna proteza.

(źródło: wysokieobcasy.pl)