Co jest potrzebne do skutecznej komunikacji? Przede wszystkim zgoda obu stron na kontynuowanie relacji w istniejącej formie. Żeby wyrazić na coś zgodę, trzeba być tego świadomym. W przypadku relacji trzeba być świadomym ról oraz pozycji, jaką przyjmuje każda ze stron. Przyjrzyjmy się, jakie są możliwości.

Określenie roli pociąga za sobą zdefiniowanie praw i obowiązków z nią związanych. Rola matki to co innego niż rola dziecka, rola sprzedawcy różni się od roli kupującego, rola pracodawcy od roli pracownika, a rola psychoterapeuty od roli pacjenta. Dwie osoby mogą występować w takich samych rolach, na przykład małżonków, rodziców, przyjaciół, czy obywateli. Czasem przy określaniu roli płeć jest ważna (żona/mąż, matka/ojciec), czasem nie (przyjaciele, obywatele), przy czym w tym drugim przypadku zmorą naszego języka jest stosowanie w takich sytuacjach męskich końcówek.

Osoby, wchodzące w relację mogą mieć odmienne poglądy na temat ról. Gdy mężczyzna ma inną wizję praw i obowiązków żony oraz męża niż kobieta, a para nie przegadała tego tematu przed ślubem i nie poczyniła ustaleń w tej kwestii, prędzej czy później dojdzie do konfliktu. Gdy każda ze stron tworzących przyjacielską relację inaczej rozumie słowo „przyjaźń”, to obie mogą mieć wiecznie sfrustrowane potrzeby. Choć pogląd, głoszony przez ludzi bez zrozumienia sięgających wyżyn duchowego rozwoju, że dojrzały człowiek nie powinien mieć żadnych oczekiwań wobec innych, zazwyczaj sprowadza na manowce, to jednak naiwnością jest sądzić, że świat będzie funkcjonował tak, jak tego chcemy. Nasze oczekiwania warto sobie uświadomić, potem wyartykułować, a na koniec sprawdzić, czy druga osoba w relacji jest gotowa je zaspokoić.

Brak uświadomienia roli, jaką chcemy pełnić oraz tej, w jaką wkładamy drugą osobę, może mieć negatywne konsekwencje. Jeśli kobieta staje się matką dla mężczyzny, z którym się związała, nie powinna się dziwić, że ten nie chce dzielić z nią odpowiedzialności za wspólny dom, finanse, czy też wspólne rodzicielstwo. Od dziecka takiej odpowiedzialności się przecież nie wymaga. Z kolei kobieta przyjmująca rolę bezradnej dziewczynki w związku z mężczyzną, któremu przypisuje rolę troskliwego ojca, chcąc żyć świadomie powinna się pogodzić z konsekwencją, jaką jest traktowanie jej przez męża, czy konkubenta jak dziecko – wydzielanie pieniędzy, podejmowanie decyzji odnośnie jej życia, wydawanie zakazów kontynuowania pewnych relacji. Rodzic ma przecież do tego prawo.

Komplikacje w relacji mogą wyniknąć również z pomieszania ról. Gdy na układ szef-pracownica nakłada się związek kochanka i kochanki, nie wpłynie to dobrze ani na relację zawodową, ani prywatną obydwojga. Jeśli kobieta jest żoną, a jednocześnie podwładną w firmie męża, jakiekolwiek konflikty w pracy będą się przekładać na konflikty w domu i odwrotnie. Sytuacja, gdy z przyjaciółką zakładamy biznes, jest wysoce ryzykowna – dla przyjaźni i dla biznesu.

W psychoterapii humanistycznej unika się podziału na dobre i złe, zachęca się natomiast klientów do poszerzania świadomości. Jeśli dorośli ludzie wybierają sobie jakieś role i decydują ponosić z tego tytułu konsekwencje, psychoterapeuta szanuje ten wybór. Nie osądza, nie stygmatyzuje, nie daje rad, co koniecznie „trzeba zrobić”. Poszerzenie świadomości obejmuje też aspekt komunikacji. Gdy kobieta matkująca mężczyźnie wyczerpana rolą zacznie wymagać od niego „poważnej rozmowy”, do takiej prawdopodobnie nie dojdzie, bo dziecko poważnej rozmowy prowadzić nie potrafi. Jeśli natomiast latami była w roli dziecka a teraz zażąda „poważnego traktowania”, zapewne zostanie zlekceważona, bo dziecka poważnie się nie traktuje. Podział ról z czasem niezwykle mocno się utrwala i – tak jak w teatralnej sztuce – gdy któreś z aktorów wychodzi ze swojej roli, spektakl dalej nie może trwać. Warto jednak, by pary w kryzysie miały na uwadze, że po zaciągnięciu kurtyny można za jakiś czas ponownie ją odsłonić i zacząć nową grę. W innych już rolach.

Tak długo, jak komunikacja odbywa się wedle rozpisanego scenariusza, tak długo wszystko działa. Mamusia codziennie dopytuje swojego synusia, co by chciał zjeść na obiad, synuś składa zamówienie, a gdy grymasi, bo mu nie smakuje, natychmiast mamusia szykuje coś innego. Albo córeczka prosi tatusia o pieniądze na waciki, tatuś w przypływie dobroci je daje, a gdy potem każe pokazać paragon, córeczka mu się nie sprzeciwia i przeprasza, że kupiła te droższe.

Pisałam na początku, że do skutecznej komunikacji potrzebna jest zgoda obu stron do kontynuowania relacji w istniejącej formie, którą to formę oprócz ról determinują przyjęte pozycje. Role i pozycje to nie to samo. Pozycja to poziom, na którym ustawiamy siebie i drugą osobę. Możliwości są tylko trzy – możemy się ustawić niżej, wyżej i na tym samym poziomie. Gdy ustawimy się niżej, przyjmujemy pozycję podporządkowaną. Gdy ustawimy się wyżej, przyjmujemy pozycję dominującą. Gdy ustawiamy się na tym samym poziomie, przyjmujemy pozycję partnerską. Oczywiste i logiczne jest, że to, jaką my przyjmiemy pozycję, określa pozycję, na której ustawiamy drugą osobę w relacji – ona się może na to zgodzić, albo nie. Gdy chcemy być partnerką, a mężczyzna chce dominować, czeka nas ogromny wysiłek nieustającej obrony naszych granic. Gdy chcemy dominować, a mężczyzna też, w związku będzie trwała wieczna walka o władzę. Zgodnie z powiedzeniem, że do tanga trzeba dwojga, relacja ustabilizuje się, gdy każda ze stron przyjmie pozycję, na którą wyrazi zgodę. I dlatego z czasem, po okresie docierania się, albo związek się rozpada, albo przyjmuje jedno z dwóch rozwiązań: partnerstwo bądź też układ, w którym jedna strona dominuje, a druga się podporządkowuje.

Role i pozycje to nie to samo, czyli można po partnersku wywiązywać się z roli matki wobec swojego dziecka, czy z roli szefa wobec pracownika. Można też w tych samych rolach być na pozycji dominującej (autorytarna matka, czy szef), bądź uległej (matka, której dziecko weszło na głowę, szef nie potrafiący postawić granic pracownikowi).

W jaki sposób przyjęta pozycja wpływa na sposób komunikacji? Oooo, to bardzo proste.

W pozycji dominującej tylko mówimy i żądamy od drugiej strony, żeby przyjął nasze racje (no bo to oczywiste, że to my mamy rację, a nie ona/on). Nie potrafimy słuchać, ba, w ogóle nie mamy do tego ochoty, uważamy za stratę czasu, (no bo po co słuchać czyichś racji, skoro wiadomo, że to my mamy rację). Jeśli już zdarzy się nam wyartykułować słowo „proszę”, to absolutnie nie dajemy drugiej stronie prawa do odmowy, więc nasza prośba jest w istocie żądaniem. Zatraszamy, kontrolujemy, ratujemy, wpędzamy w poczucie winy, strzelamy fochy.

W pozycji podporządkowanej tylko słuchamy tego, co druga strona ma do powiedzenia, a ponieważ jest dla nas autorytetem, uznajemy to za obiektywną prawdę. Spełniamy wszystkie prośby, bo inaczej wpadłybyśmy w szpony poczucia winy bądź lęku, że zostaniemy odrzucone. Nie wyrażamy własnego zdania, bo tak naprawdę go nie mamy. Z góry wiemy, że rację ma ona/on, a nie my, co objawia się między innymi tym, że czujemy olbrzymie poplątanie, gdy nasza głowa nieśmiało podsuwa inną interpretację tego, co się dzieje. Dla świętego więc spokoju zduszamy wewnętrzną rebelię w zarodku i z powrotem klękamy przed ołtarzem kogoś, kto ma nad nami władzę.

W pozycji partnerskiej wyraźnie mówimy swoje zdanie, po czym pytamy – co ty na to? I nadstawiamy uszu do słuchania. Jesteśmy ciekawe, jakie są inne punkty widzenia – to nam umożliwia uniknięcie pułapki „jedynie słusznej prawdy”. W przypadku rozbieżności poglądów mamy gotowość do rozmów, w sytuacji rozbieżności potrzeb – gotowość do wypracowania rozwiązania typu „win-win”, czyli takiego, w którym każdy czuje się wygrany. Jest to całkowicie coś innego niż kompromis, przy którym to albo jedna, albo obie strony są niezadowolone („win-win” czyli „zwycięstwo-zwycięstwo” to pojęcie zaczerpnięte ze znakomitej książki Stephena R. Coveya „7 nawyków skutecznego działania”). Spełniamy prośby tylko w zakresie, w którym nie odbywa się to kosztem naszych potrzeb.

Tak jak pisałam wcześniej, gdy tworzymy relację, albo decydujemy się ją podtrzymywać, we wspólnej przestrzeni, czy to w postaci mieszkania, miejsca pracy, czy kraju, czy to w postaci rozmów, spędzania czasu, planów, działamy albo po partnersku, albo z pozycji podporządkowanej, albo dominującej. W zależności od tego, jaką pozycję przyjmie druga strona dojdzie do współpracy, albo do rywalizacji. Współpraca jest możliwa wówczas, gdy obie strony chcą być dla siebie partnerami – mówić otwarcie i słuchać, artykułować swoje potrzeby i brać pod uwagę potrzeby drugiej strony, wytrwale wypracowywać rozwiązania typu „win-win” w przypadku zaistnienia różnic, czy konfliktów. Partnerstwo i idące za tym asertywne zachowania, to trudne zadanie. Jednym z podstawowych warunków, aby partnerstwo było możliwe, jest odejście od osądów, porównywania się z innymi, dzielenia ludzi na tych lepszego i gorszego sortu. Aby to się mogło stać, konieczne jest wypracowanie tak zwanego bezwarunkowego poczucia własnej wartości. Czyli takiego, które nie jest zależne od spełnienia jakichkolwiek kryteriów. Jeśli nam się to uda zobaczymy, że podobnie jak siebie, traktujemy innych ludzi, uznając, że są oni wartościowi niezależnie od spełnienia jakichkolwiek kryteriów.

Ponieważ partnerstwo wymaga podjęcia wysiłku rozwoju osobistego, zdecydowanie częściej spotykany jest inny rodzaj współpracy – gdy jedna ze stron jest w pozycji dominującej, druga – w podporządkowanej i obie się na to zgadzają, bo każda ma z tego określone profity. Podkreślam – to też jest współpraca. Wiele relacji, wiele związków tak właśnie wygląda.

Jeśli chcemy zrobić test relacji, w której jesteśmy, sprawdzający, czy nie przyjęłyśmy pozycji podporządkowanej, zadajmy sobie pytanie, czy jesteśmy w stanie powiedzieć drugiej stronie, że coś nam przeszkadza, że coś się nam nie podoba, że na coś się nie zgadzamy? Czy jesteśmy w stanie konsekwentnie bronić swoich granic, jeśli w odpowiedzi usłyszymy, że w głowie nam się poprzewracało, że jak nam się nie podoba, to możemy się wyprowadzić, że coś z nami nie tak, skoro nam to przeszkadza? Czy stulimy wówczas uszy po sobie, przyznając racje i udamy się na psychoterapię, aby się „naprawić”?

Możemy też zrobić inny test, który da nam odpowiedź, czy to nie my dominujemy w związku. Jak zareagujemy, gdy druga osoba nie spełni naszej prośby (oczywiście po tym wszystkim, co my dla niej/dla niego zrobiłyśmy)? Jeśli zdecyduje się na samodzielny wyjazd, bez nas (jak ona/on może nas zostawić)? Czy z wielkim poczuciem krzywdy nie przystąpimy do działań odwetowych, najczęściej, po kobiecemu, mających charakter biernej agresji typu wsadzanie szpili lub foch?

Alternatywą dla współpracy w relacji – czy to partnerskiej, czy w układzie dominacja/podporządkowanie, jest rywalizacja. Dochodzi to niej wówczas, gdy obie strony chcą dominować i żadna nie ustępuje. Wióry lecą, walka trwa, wzajemna wrogość narasta, a wraz z nią, trudności komunikacyjne.

Przyznam się teraz, co mnie zainspirowało do tego wpisu na blogu, który, mam nadzieję, pomoże w poszerzeniu wiedzy na temat „związkologii”. 23 marca 2018 roku  w wielu polskich miastach odbyły się „Czarne Protesty”. Chcąc zgłębić temat wznowionej niedawno po raz kolejny dyskusji dotyczącej prawa aborcyjnego, odsłuchałam przemówienia Kai Godek, pełnomocniczki obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej „Zatrzymaj aborcję”, a także Barbary Nowackiej, pełnomocniczki komitetu „Ratujmy kobiety”, wygłoszonych w Sejmie 10 stycznia 2018 roku. Obejrzałam „Kropkę nad i”, do której Monika Olejnik zaprosiła Kaję Godek i posłankę Nowoczesnej Joanną Scheuring-Wielgus. Umieściłam dwa wpisy na prowadzonej przeze mnie facebookowej stronie Kobiece Serca 16 marca 2018 roku ABORCJA – WAŻNY TEMAT i 24 marca 2018 roku KOBIETA KOBIECIE z prośbą o komentarze. Było ich bardzo wiele.

Po tym wszystkim jestem przerażona. Pełne demagogii wystąpienie Kai Godek, w którym interpretując fakt zebrania większej liczby podpisów pod projektem „Zatrzymaj aborcję” niż pod „Ratujmy kobiety” stosuje zniekształcenie poznawcze zwane generalizacją: „Polacy stają twardo po stronie niewinnych nienarodzonych dzieci”. W którym atakuje osoby o odmiennych poglądach, zwanych przez nią „aborcjonistami”, zarzucając im, że niszczą Polskę, chcą wprowadzić lewicowy totalitaryzm i zabić niepełnosprawnych. Zamiast argumentów – agresja i hejt, charakterystyczny dla dominantów, usiłujących osoby o odmiennych poglądach stłamsić i wziąć pod but.

Merytoryczne wystąpienie Barbary Nowackiej, przedstawiające ogólne założenia projektu tak zwanej „aborcji na życzenie”, nie wolne było jednak od populistycznych chwytów i histerycznych fragmentów, mających na celu wzbudzenie u przeciwnika poczucia winy. Przy wszystkich swoich wadach, mogłoby być ono podstawą do rozpoczęcia dyskusji. Nie było – sejmowa sala ziała pustkami, zabrakło głosów, by projekt przeszedł do dalszych prac. Jak widać, temat liberalizacji prawa aborcyjnego, by uczynić go zgodnym z europejskimi standardami, interesuje nielicznych i to niezależnie po której stronie sceny politycznej stoją. Wypracowany kompromis z 1993 roku będzie tak długo żywy, jak długo polska scena polityczna będzie podporządkowana Kościołowi. A w związku z tym nie gotowa na partnerski układ z nim i dyskusję.

Wspomniana „Kropka nad i” była żenującym widowiskiem, przypominającym damski boks i to uprawiany bez żadnych zasad. Zamiast dialogu wzajemne atakowanie się, przerywanie wypowiedzi, przekrzykiwanie. Odpowiedzialność ponosi przede wszystkim gospodyni programu, która na to pozwoliła. Zresztą sama, zamiast moderować ewentualną debatę, której nie było, bo być nie mogło, przyjęła pozycję atakującą. Podczas programu tak naprawdę nikt nikogo nie słuchał, wszystkim biorącym udział, a więc i prowadzącej i zaproszonym gościom zależało na tym, aby jak najwięcej powiedzieć – i na tym polegała ich rywalizacja. A jeśli z rywalizacją, z walką  mamy do czynienia, nie mam mowy o skutecznej komunikacji. Ba, nie ma w zasadzie mowy o żadnej komunikacji.

Komentarze pod zamieszczonymi przeze mnie wpisami na Facebooku dotyczącymi aborcji w większości dalekie były od wyrażania poglądów. Przeważały ataki – personalne lub na wrogów, różnie nazywanych. Dla jednych wrogami byli ci, co chcą mordować dzieci poczęte, dla drugich – fanatyczki w moherowych beretach. Moja aktywność skupiła się na usuwaniu najbardziej ohydnego hejtu. O ja, naiwna, wierzyłam, że zainicjuję ciekawą dyskusję. Wiele Polek (Polaków zresztą też) nie potrafi dyskutować, bo nie jest w stanie okazać szacunku drugiej stronie.

Jestem przerażona, bo marne widzę szanse na to, by w naszym kraju ludzie traktowali się po partnersku. Równouprawnienie pozwoliło wstać z kolan kobietom, przez wieki podporządkowanych mężczyznom i coraz więcej z nich (zwanych przez niektórych feministkami) nie godzi się na patriarchalne zaszłości. Jednak alternatywą dla wcześniejszego układu dominacja/podporządkowanie jest walka o władzę. Do współpracy i komunikacji na zasadach partnerskich na razie daleko.

Pisałam wcześniej, że partnerska postawa wymaga wcześniejszego zbudowania bezwarunkowego poczucia własnej wartości. Wszystko wskazuje na to, że w naszym kraju to towar deficytowy. Wciąż potrzebujemy wrogów, tych gorszych, żeby czuć się dobrze. Potrzebujemy okazywania im pogardy.

Jaka jest najlepsza strategia, gdy ktoś próbuje nas zdominować? Gdy nas nie szanuje, nie zauważa naszych potrzeb, chce nam narzucić swoje zdanie? Jaka jest najlepsza strategia, gdy ktoś – nazwijmy rzecz po imieniu – stosuje wobec nas przemoc? Bo przemocą jest wszelkie działanie, które odbywa się bez respektu dla granic drugiej strony, bez poszanowania jej przestrzeni. Wtedy bowiem traktujemy drugiego człowieka przedmiotowo – wykorzystujemy go do realizacji naszych celów albo rozpychamy się łokciami realizując je, bez zwracania uwagi, czy mu to przeszkadza, czy nie.

Odpowiedź nie jest jednoznaczna – to zależy od sytuacji, od tego, co chcemy osiągnąć, jakie mamy priorytety. Czasem w obliczu agresji najlepiej przyjąć postawę uległą, bo istnieje szansa, że napastnik zaprzestanie dalszych ataków.  Czasem najbardziej nam posłuży agresja obronna – czyli odpowiedź atakiem na atak. Odparcie ciosu poprzez zadanie ciosu, co też jest przemocą, tylko że możemy ją uznać za usprawiedliwioną. Czasem najbardziej adekwatne do sytuacji jest zachowanie asertywne – taka obrona własnych granic, która odbywa się z poszanowaniem granic przeciwnika.

Gdy ktoś chce nas pozbawić życia, zniszczyć psychicznie, unicestwić, postawa asertywna może nie być wystarczająca do odparcia zagrożenia. Jeśli stosujemy agresję obronną, podejmujemy ryzyko, że ataki na nas jeszcze się nasilą. Permanentna postawa uległa wobec tych, którzy chcą nam wejść na   przyniesie skutek w postaci obniżonego poczucia własnej wartości, utraty pewności siebie i wyuczonej bezradności.

Jeśli ktoś nas nie szanuje, najlepiej odejść z takiej relacji. Problem pojawia się wtedy, gdy wiąże się to z dużymi dla nas negatywnymi konsekwencjami. Co ma zrobić kobieta z małym dzieckiem i wspólnym z mężem kredytem na mieszkanie, gdy ten zacznie stosować w związku przemoc? Jakie jest rozwiązanie w przypadku zaistnienia mobbingu w pracy, gdy jest ona źródłem naszej satysfakcji i daje spore gratyfikacje finansowe? Jak się zachować, gdy nasz sąsiad permanentnie wystawia śmieci przed drzwi wejściowe, a my póki co nie myślimy o zmianie miejsca zamieszkania?  Jaką przyjąć postawę w kraju, w którym parlamentarna większość uzurpuje sobie prawo do narzucania swojej woli mniejszości, a my na razie nie chcemy emigrować? Jak postępować, gdy mówimy „to mi przeszkadza”, a druga strona ma to gdzieś? Czy naprawdę spreparowanie dowodów wystarczających na uzyskanie orzeczenia o winie i puszczenie męża w skarpetkach jest jedynym rozwiązaniem? Podłożenie świni przełożonemu? Nasikanie sąsiadowi na wycieraczkę? Wyjście na ulicę? A co, jeśli naprawdę tak jest? Jeśli to jedyny sposób naszej komunikacji z agresorem?