Romantyczna, szalona, występna…Miłość niejedno ma imię. Dla fizjologa jest grą substancji chemicznych, które – niczym narkotyki – najpierw wyzwalają euforię, a potem uzależniają.

Twoja miłość przenika mi ciało – wyznał egipski poeta w Pieśniach rozweselających ciało spisanych na papirusie przed 3 tysiącami lat. Czyż nie czujemy tak samo, kiedy i nas dosięga strzała Amora? Choć nie chce się spać ani jeść, choć serce ściska niepokój, to przecież zakochanych roznosi energia i przepełnia radość. Razem mogliby nawet góry przenosić. Obiekt uczuć zawsze i niezmiennie wydaje się uosobieniem wszelkich cnót, jakże często wbrew oczywistym faktom. Nic dziwnego, że stan zakochania (syndrom amorosum) ujęli w ścisłą definicję… psychiatrzy. Profesor Tadeusz Bilikiewicz w „Psychiatrii klinicznej” pisze wprost, że w tym stanie zawęża się pole świadomości, pojawia chwiejność emocjonalna i do tego upośledzenie władzy umysłowej, które m.in. zakłóca normalny proces przewidywania. Rzut oka do podręczników psychiatrii pozwala nam stwierdzić, że opis ten pasuje jak ulał do… niektórych chorób psychicznych. Zdaniem prof. Bilikiewicza stan zakochania to po prostu rodzaj fizjologicznej ostrej psychozy.

Nie dlatego jednak dr Michael Liebowitz, psychiatra z New York State Institute of Psychiatry zajął się miłością z punktu widzenia neurochemii. Nieraz w swojej karierze zawodowej, podobnie jak wielu jego kolegów po fachu, zetknął się z osobami głęboko nieszczęśliwymi, które na skraj przepaści przywiodła utrata miłości. Gdyby odsłonić biochemiczne podstawy tego uczucia można by pomóc, kiedy pojawi się cierpienie z powodu odejścia ukochanej osoby. Pomysł nowy nie jest. Afrodyzjaki i rozmaite eliksiry miłosne znane są od tysiącleci. W krajach Wschodu do wzniecenia lub podtrzymania uczucia używano opium, haszyszu i innych narkotyków, w naszym kręgu kulturowym były to mieszaniny rozmaitych ziół, w których lubczyk, serdecznik, dzięgielnica, czy szalej zawsze odgrywały rolę główną. Wtedy nikt sobie nie zdawał sprawy, że środki pobudzające nie wywołują uczuć, lecz tylko je wzmacniają, osłabiają bądź zakłócają. I to zarówno uczucia pozytywne jak i negatywne.

Dzięki fenyloetyloaminie życie wydaje się zakochanym piękne i łatwe

Punktem wyjścia do tych rozważań było pytanie: co się dzieje w mózgu człowieka, gdy jest szczęśliwie, z wzajemnością zakochany oraz wtedy, gdy cierpi, ponieważ partner zawiódł nadzieje, lub po prostu porzucił. Przyjemne odczucia są związane z aktywacją tzw. ośrodka przyjemności (nazywanego także układem nagrody) znajdującego się w mózgu. Został on odkryty przypadkiem w latach pięćdziesiątych u szczurów, kiedy okazało się, że naciskanie dźwigienki drażniącej pewien określony obszar mózgu daje więcej przyjemności niż ulubione smakołyki czy kopulacja z wybranym partnerem. Później ośrodek przyjemności zidentyfikowano także u ludzi – związany jest on z korowymi strukturami układu limbicznego oraz przednią i tylną częścią podwzgórza. Dalsze badania ujawniły ścisły związek wielu poważnych problemów, zarówno zdrowotnych, jak i zwyczajnie, życiowych z działaniem ośrodka przyjemności. Należy do nich depresja, narkomania, alkoholizm, także miłość. A zgodnie z koncepcją dr. Liebowitza, miłość i uzależnienie są tak blisko ze sobą spokrewnione, że niemal tożsame.Wedle tej koncepcji kluczową rolę w stanie zakochania odgrywają katecholaminy, przede wszystkim noradrenalina, będące pochodnymi fenyloetyloaminy (PEA). W zasadzie nie są one niezbędne człowiekowi do życia, choć pomagają zaadaptować się do ostrego i przewlekłego stresu. Reakcja przystosowawcza składa się z wielu procesów przebiegających w mózgu, sercu, płucach, wątrobie. Jeśli katecholaminy są potrzebne w mózgu, muszą być zsyntetyzowane właśnie tam, na miejscu, ponieważ nie przechodzą przez barierę krew-mózg. Działanie katecholamin kończy się ich powtórnym wychwytem do zakończeń nerwowych, gdzie są rozkładane przez enzymy. Te informacje dobrze zna biochemik czy fizjolog. Liebowitz zaś twierdzi, że pozytywne emocje, na przykład miłość, powodują wydzielanie się PEA. Działa ona w dwojaki sposób – blokuje presynaptyczne wychwytywanie noradrenaliny oraz sprawia, że w mózgu powstaje więcej tej substancji niż normalnie. W efekcie, gdy nadchodzi miłość, ośrodek przyjemności jest znacznie silniej pobudzony. Podobnie jak pod wpływem niektórych narkotyków.

Krótko mówiąc, miłość dostarcza organizmowi takich samych bodźców jak… amfetamina. Przypuszczenie to potwierdziły badania przeprowadzone na ochotnikach, którym podano amfetaminę, a także zadbano o ich dobre samopoczucie. Dodatkowo przemawia za tą koncepcją „obraz kliniczny” choroby zwanej miłością – wzmożona aktywność, żeby nie powiedzieć nadaktywność, bez wytchnienia, bez snu, bez jedzenia, ale i bez uczucia zmęczenia. Jeśli komuś nie podoba się porównanie rauszu miłosnego z narkotycznym, mam inne – wzmożone wydzielanie katecholamin obserwuje się także w stanach… maniakalnych.

Powróćmy jednak do poprzedniej analogii. Kto choć raz był zakochany, wie doskonale, że stan ten nie trwa wiecznie. I dobrze, bo musiałby doprowadzić do zniszczenia człowieka. W końcu bilans energetyczny ma swoje prawa. Powszechnie uważa się, że pierwszy kryzys nadchodzi nie później niż po trzech latach, a pośredniego dowodu na to dostarczają statystyki rozwodowe. Psychologia mówi wtedy o kryzysie tożsamości, zawiedzionych nadziejach, znudzeniu. Okazuje się jednak, że można o tym mówić także w języku biochemii. Do fenyloetyloaminy, jak do narkotyku, organizm się przyzwyczaja. Potrzebuje zatem coraz większych dawek, których nie otrzymuje, bowiem organizm nie może wytworzyć więcej PEA. W efekcie przyjemne doznania, jeszcze niedawno wywoływane przez spojrzenie, głos, dotyk, a nawet samo wyobrażenie ukochanej osoby, wyraźnie słabną. Jak szybko przebiega proces przyzwyczajania się organizmu, przynajmniej częściowo zależy od indywidualnych cech biologicznych każdego z nas. Wystarczy, żeby w genach znalazła się instrukcja mniej intensywnego wydzielania monoaminooksylaz (MAO), enzymów rozkładających noradrenalinę i już człowiek bardziej stworzony jest do szaleństw niż spokojnego, skromnego życia. Dla psychiatrów nie jest tajemnicą, że takie osoby są zadziorne, skłonne do brawury, nadmiernego ryzyka, hazardu i… częstej zmiany partnerów. Zatem mówiąc pół żartem, pół serio, wybór towarzysza życia powinien uwzględniać również wyniki paru analiz chemicznych.

Kiedy stan zakochania przekształca się w dojrzałą miłość, endorfiny zapewniają poczucie spokoju i bezpieczeństwa

Jeśli stan zakochania musi się skończyć, to dlaczego tak wiele par trwa w związku przez dziesięciolecia, a niektórzy są nawet całkiem z tego zadowoleni? Także i na to pytanie odpowiedzi dostarcza neurochemia. Przede wszystkim zakochanie może się przekształcić w głęboką, spokojną miłość potocznie nazywaną niezbyt romantycznie przywiązaniem, a przez psychiatrów podostrym lub przewlekłym odpowiednikiem zespołu zakochania. Psychologiczny opis tego zjawiska kładzie przede wszystkim nacisk na poczucie bezpieczeństwa, radość bycia razem zwielokrotnioną krótką rozłąką i załamanie, gdy rozstanie jest na zawsze. Czyż nie tak wygląda stan uzależnienia od narkotyków z grupy opiatowców?

Porównanie jest jak najbardziej zasadne, bowiem mózg człowieka wytwarza endorfiny, do złudzenia przypominające morfinę. Odkryte w latach siedemdziesiątych rozbudziły ogromne nadzieje na opracowanie nowych, skutecznych leków przeciwbólowych, nie wywołujących uzależnienia, jak morfina czy papaweryna. Niestety, spełzły one na niczym. Wbrew oczekiwaniom okazało się, że także od substancji endogennych można się uzależnić ze wszystkimi negatywnymi tego skutkami.

Właśnie dlatego faza miłości nazywana przywiązaniem, charakteryzująca się znacznym wydzielaniem endorfin, także nie trwa wiecznie. Nadchodzi taki moment, kiedy do utrzymania poczucia zadowolenia i spokoju, potrzeba więcej narkotyku niż organizm potrafi wytworzyć. Bycie razem zaczyna męczyć. W mózgu pojawia się dwupeptyd nazywany substancją P o własnościach przeciwnych do endorfin. Przypuszcza się, że właśnie ta substancja obniża próg odczuwania cierpienia. Wrażliwość na endorfiny, oczywiście, zależy od indywidualnych cech organizmu. Zdarza się więc, że substancje te zapewniają spokojne, radosne życie u boku tego samego partnera aż do śmierci.

Choć coraz więcej faktów doświadczalnych zdaje się potwierdzać koncepcję dr. Michaela Liebowitza, to przecież uczucie miłości, jakże często nadające sens ludzkiemu istnieniu, nie przestało być nieprzeniknioną tajemnicą. Czym jest, jak się rodzi, jak umiera – na te pytania nadal nikt nie potrafi odpowiedzieć. Z pewnością nie dlatego pojawia się, że mózg wytworzył jakieś substancje chemiczne. Odwrotnie – najpierw rodzi się uczucie i dopiero pod jego wpływem mózg zmienia swą aktywność biochemiczną.

Często mówi się potocznie o wychowaniu ku miłości. W języku fizjologii należałoby wtedy powiedzieć o zapełnianiu składnicy pamięci emocjonalnej pozytywnymi przeżyciami. Znajduje się ona między korą a hipokampem, w płacie przybrzeżnym na poziomie piątego zakrętu skroniowego i budowana jest od chwili narodzin. Niemowlę najedzone i bezpieczne zapisuje tam pozytywne emocje, natomiast zaniedbane – emocje negatywne. I tak jest potem przez całe życie, choć bodźce wywołujące stany emocjonalne zmieniają się z wiekiem. U człowieka dorosłego bywają nie tylko rzeczywiste, ale i symboliczne. Im więcej miłych, dobrych emocji znajdzie się w składnicy, tym większe szanse, że nowe bodźce skojarzone zostaną z dawnym przyjemnym doznaniem, pozostawiając w pamięci kolejny pozytywny ślad. Tak właśnie, poprzez asocjacje z dodatnimi emocjami z przeszłości, w którymś momencie życia może narodzić się miłość. Nikt jednak nie wie dokładnie, dlaczego ten a nie inny ją wywoła. Chyba, że uwierzymy w strzałę Amora…

(autorka – Barbara Pratzer, źródło – Wiedza i Życie)